Wspomnienia Doroty i Piotra z Łemkowiady

Wiosna na Łemkowszczyźnie

To był nasz rocznicowy wyjazd. Dokładnie rok temu i od Łemkowiady właśnie zaczęła się nasza przygoda z samochodami terenowymi. Prócz tego był to też chrzest bojowy naszego obecnego auta, czyli LR Discovery.

Na VI Łemkowiadę, która jak co roku odbywała się w Beskidzie Niskim,  ruszyliśmy z domu jak zwykle nieco spóźnieni. Mieliśmy jeszcze desantowac dzieci u teściowej w Krakowie, podjąć resztę załogi (Bożenę i Maćka) i dotrzeć jak najszybciej do Leska, gdzie w tym roku była baza startowa imprezy. Oczywiście zaraz za Wieliczką zaczął się tzw. „wzmożony ruch” więc opuściliśmy główne trasy, wybierając drogi lokalne. Udało się dotrzeć na 21.30., tuż po odprawie głównej, zabraliśmy więc szybko roadbooki i zapuściliśmy się w okolicę na nocną trasę, oczywiście „Ekstremalną”. Od początku było trochę kłopotów z nawigacją, korzystaliśmy więc również ze współrzędnych GPS, które pojawiły się w tym roku po raz pierwszy na itiner’ach Zetora. I tak, błądząc,  przejeżdżaliśmy chyba z 5 razy obok zacisznie zaparkowanego na skraju lasu „plaskacza” z zaparowanymi szybami. Tylko domyślaliśmy się co tam się w środku działo…i jak się oni na nas i nasze ostre światła wkurzali. Wreszcie odnajdujemy drogę i dobijamy do innych samochodów – to była grupa z Rzeszowa. Kręcili się po łące i szukali innego przejazdu przez zagajnik, gdzieś tam podobno był miejscowy samozwańczy obrońca ciszy nocnej z traktorem i blokował drogę. Wykonaliśmy szybki „telefon do przyjaciela” i dostajemy namiar GPS, jak ominąć to miejsce – ale grupa chyba nas nie usłyszała i sami dojeżdżamy do Zetora. Jedziemy dalej, znów według roadbooka i docieramy pod las, wpadamy na drogę pnącą się ostro w górę, po chwili dogania nas reszta samochodów. W pewnym momencie jest tak ostro w górę a przy tym tak ślisko, że nasze auto nie potrafi już jechać o własnych kołach, a na dodatek nie chce się bezpiecznie zatrzymać, tylko się zsuwa w dół po błotnej mazi. Zapada decyzja – przepuszczamy innych, nie blokujemy – poobserwujemy sobie z boku akcję i zobaczymy co dalej. Tak jak przypuszczaliśmy – zaczyna się walka na wyciągarkach – a do punktu wg. GPS jeszcze 600 m. Po rekonesansie wykonanym pieszo przez Maćka, wiemy, że wszystko to jest do zrobienia na linach. Nie, dziś wieczorem nie mamy wielkiej ochoty na brudzenie sobie rąk – frajdą miała być jazda. Wycofujemy się i postanawiamy szukać objazdu aby dojechać do punktu łagodniejszą podjazdem. Kawałek w dół i odnajdujemy drogę która pnie się zakosami wzdłuż lasu, ale i ona wchodzi nagle w las – zaczyna się wąwóz z totalnie rozmoczonymi koleinami, wpadamy w ostry zakręt w prawo, jest równocześnie ostrzej w górę, grunt totalnie rozmokły, z jednej strony jakiś strumyk i….. stoimy. Koła niezdarnie kręcą się w błocie a LR nic – stoi. Nie chce nawet cofnąć, o wyjeździe z kolein możemy tylko pomarzyć – no trudno, trzeba uruchomić ciężki sprzęt i rękawice, i wyjść z ciepłego autka. A właśnie teraz zaczyna padać. W tym momencie poczułem się jakbym był na Rainforest w Malezji. Pilot(ci) w  strugach pionowo padającego gęstego deszczu walczy z plączącą się liną i głębokim błotem, ciemną noc przecinają tylko światła naszych reflektorów, a do tego jesteśmy sami, a jest już 1-sza w nocy. Dość powiedzieć, że zawrócenie zajęło nam całą godzinę i pomagało nam 5 okolicznych drzew. Ale wracaliśmy szczęśliwi i zdrowo zmęczeni.

Do agroturystyki dotarliśmy w miarę szybko, okazało się, że nocowali tam też inni uczestnicy Łemkowiady. Kładziemy się spać z postanowieniem dotarcia na czas na poranną odprawę, ale pokonują nas czynniki obiektywne i jesteśmy znów nieco spóźnieni. Szybkie przywitanie znajomych, zapada decyzja z kim utworzymy grupę. Chcemy wyjechać w miarę szybko, ale zacięcie towarzyskie (czytaj: gadulstwo) nas pokonuje i ruszamy w środku stawki. Samochodów jest sporo, około 70 załóg, mniej lub bardziej zaprawionych w bojach, jest spora reprezentacja naszej „grupy australijskiej”, która ma świeżo w pamięci kwietniową wyprawę do Outback’u .

Ruszamy w grupie 5 aut: 3 Discovery, 1 wrangler i Gelenda . Na początku lekkie zamieszanie z tym kto poprowadzi, ale ostatecznie zdajemy się na Kasię i Tomka. Na początku trasy spotykamy jedną z grup turystycznych, wspólnie zwiedzamy urokliwe ruiny klasztoru, położone na wysokim wzniesieniu, robimy kilka fotek i ruszamy dalej.

Znów wjeżdżamy w dolinę, pokonujemy kilka brodów. Wpadamy w las, na początek szybkie przejazdy duktami leśnymi, trochę niegroźnego błota, gałęzi szorujących po naszym „dziewiczym” jeszcze metaliku, kilka głębszych kolein, gdzie gubimy elementy tylnego zderzaka i lekko modyfikujemy drzwi (Musimy jeszcze popracować nad zabezpieczeniami, dopóki mamy jeszcze co chronić).Sprawnie pokonujemy kolejne kratki roadbooka, po czym decydujemy się na piknik w urokliwym miejscu. 

Zadowoleni i nasyceni nie tylko widokami znów jedziemy w dół, trasa wprowadza nas  do rzeki i prowadzi 400 m środkiem koryta Osławy. Tutaj weryfikujemy szczelność angielskich wynalazków – rzeczywiście jest żadna – mamy wody po kostki. Ale równie szybko jak się pojawiła tak szybko wycieka, (to jakiś plus). Tutaj mamy też lekką przeprawę z miejscowymi, którzy zaparkowali na wyjeździe z rzeki swojego Ursusa i chcieli wynegocjować jakieś, „płynne” myto za przepuszczenie naszych samochodów. Jesteśmy oszczędni, więc jedziemy kolejne 100 m korytem rzeki i odnajdujemy inny wyjazd.

Po chwili odłącza się od nas Wojtek, który ma pewne obowiązki organizacyjne, a my jedziemy dalej według wskazówek roadbooka. Wspinamy się na kolejną górę, drogami polnymi, wzdłuż lasu i docieramy na szczyt, skąd rozpościera się piękny widok na okolicę. Tutaj spotykamy miejscowych drwali, „zawodowo” jeżdżących LKtem,  którzy niechcący przygotowują trasy w sam raz dla nas. Nie decydujemy się jednak wjechać w taką świeżo przygotowaną „rzeźnię”, błoto wydaje się nie mieć dna. Jedziemy więc, zgodnie z ich wskazówkami, nieco w bok, ale i tu nie omija nas zabawa. Nie tylko koleiny potrafią unieruchomić, przynajmniej chwilowo, nasze auta. Śliskie liście na mokrym leśnym podłożu, niewinny zjazd + zakręt 180 stopni + podjazd i… wszyscy, prócz Łukasza i Darka jadących wranglerem na simex-ach, używamy wyciągarek. Tak będzie jeszcze kilkakrotnie aż wydostaniemy się na drugą stronę lasu. Jadąc później wzdłuż lasu, zatrzymaliśmy się w pewnym określonym celu i…jedno z nas, zupełnie przypadkowo, odkrywa fundamenty cerkwi i kilka grobów z początków XX w.

Znów trochę urokliwych dróg pomiędzy polami, wjazd do lasu, lekka wspinaczka i …niespodzianka – niewinnie wyglądający zjazd trawersem zamienił się w dramat. Jedziemy jako ostatni samochód, droga po trawersie jest już lekko rozjeżdżona. Reduktor, jedynka a mimo to samochód zaczyna się zsuwać – koła ślizgają po liściach, nie ma żadnej przyczepności – żona blednie, coś krzyczy a ja celuję w jedyne drzewo wzdłuż trawersu aby uchronić nas przed wywrotką. Uff…udaje się, łapiemy koleinę i opieramy się bokiem o drzewo. Próby podjazdu w przód nie skutkują, tył osuwa się w dół zbocza i jesteśmy zablokowani. Wykorzystujemy więc bloczek i przesuwamy równocześnie przód i tył Dyskoteki w górę, z powrotem na drogę. Udało się, bez strat w sprzęcie i ludziach zjeżdżamy wreszcie na dół. Tutaj należą się podziękowania dla mojego pilota Maćka i niezmordowanego Łukasza.

Decydujemy, że to już koniec na dzisiaj, lecimy skrótami do bazy w Klimkówce, bo przecież czeka nas jeszcze impreza i slajdy. A impreza była bardzo udana, były długie dysputy do 3.00. nad ranem, wspomnienia i plany, przygrywał nam autentyczny kominiarz na harmonii (to po niego pojechał Wojtek). Próbowaliśmy podobno śpiewać, choć ja tego nie pamiętam… Dość powiedzieć, że nazajutrz moja Dorotka straciła głos i do południa nie mogła się zbytnio udzielać przez CB.

Niedziela była bardzo lajtowa, trochę błotka do południa, stary Łemkowski cmentarz,  na zakończenie pojechaliśmy do Olchowca na Keremesz– to inaczej odpust w Kościele Prawosławnym. Były występy i tańce regionalne, kiełbaska i piwo – dla tych którzy mogli.

Zgodnie z oczekiwaniami Łemkowiada nas nie zawiodła, impreza ze wszech miar udana. Było jak zwykle dużo zabawy – czekamy już na jesienną edycję.

Dorota i Piotr Zaitz