Wspomnienia Mieszka Musiała z Kozackich Wertepów
KOZACKIE WERTEPY 2006 okiem debiutanta – dziennik z wyprawy na Ukrainę
W ramach wstępu
-„Czyś ty zwariował?!” –„Jeszcze tam Cię nie widzieli!” –„Przecież Was tam zabiją, okradną i sprzedadzą na części” – tak reagowała na wieść o naszych planach wyjazdu w tygodniową podróż po ukraińskich bezdrożach znakomita większość ludzi.
Ci, którzy mają choć mgliste wyobrażenie o offroadzie, na dźwięk magicznego hasła: „Kozackie Wertepy” prezentowali zgoła odmienną postawę. „Ależ Wam zazdroszczę” to najczęściej słyszany zwrot od tego grona.
No i dzisiaj, kilka dni po powrocie, mogę śmiało powiedzieć, że było czego zazdrościć. To co przeżyliśmy i zobaczyliśmy, ludzie, których przy okazji poznaliśmy, zostaną w naszych głowach i sercach na długo, a lekcja jazdy terenowej, którą przy okazji odebraliśmy, zapewne zaprocentuje na krajowych trasach. Ale od początku…
Kozackie Wertepy to impreza wymyślona i od początku prowadzona przez Michała Synowca, zwanego też „Zetorem”; globtrotera i obieżyświata, który większość z proponowanych tras przebył już, korzystając z różnych form transportu (z własnymi nogami włącznie) kilkakrotnie. W bieżącym roku odbyła się już piąta edycja tego przedsięwzięcia o dość unikatowej formule, tj. żadnego ścigania, rywalizacji, tylko wspólne poruszanie się po najciekawszych historycznie i widokowo zakątkach Ukrainy w grupach liczących maksymalnie do 10 samochodów. Uczestnicy otrzymali mapy, oraz współrzędne GPS, które miały im pomóc poruszać się po zaplanowanych trasach. W rzeczywistości oczywiście zdarzało się z takowej trasy chcący lub niechcący zjechać, co dodawało całej wyprawie smaczku, bowiem pociągało za sobą konieczność poradzenia sobie z dotarciem do celu innym szlakiem.
W tym roku zmieniła się nieco konwencja imprezy. Dotychczas grupy miały stacjonarne bazy, gdzie na stałe rozbity był obóz, do którego zjeżdżało się po całym dniu jazdy. Tym razem trasy zostały ułożone w taki sposób, aby niemożliwym był codzienny powrót „do domu”. Wobec tego po całodziennej jeździe każda z grup rozbijała namioty tam, gdzie akurat zastała ich noc. Pociągało to za sobą konieczność podróżowania przez cały czas w pełni obciążonym samochodem, co nie ułatwia poruszania się w terenie.
Naszym założeniem i marzeniem przed wyjazdem był powrót do Polski po zakończonej imprezie o własnych siłach, czyli „na kołach”. Jako debiutująca załoga nie wiedzieliśmy za bardzo czego się spodziewać, oraz jak dobrze się przygotować – zabraliśmy więc, jak się okazało, za dużo wszystkiego. Od wyposażenia, przez żywność, po ubrania w końcu (no bo jak będzie zimno? A jak gorąco? A jak będzie padać?) Do tego dodatkowa zmiana oleju, filtry, paski (a niektórzy mieli nawet ze sobą sprzęgła, alternatory, etc – tu uśmiech w stronę załogi „wujków”)
Nasza załoga w składzie: Mieszko Musiał, „miecho”, kierowca i szczęśliwy(?) posiadacz 17 letniego już Nissana Patrola GR, oraz Rafał Czoba, „czobik”, co-driver, pilot, mechanik pokładowy i złota rączka; stawiła się na starcie wyprawy w Lesku 1 lipca w godzinach późnowieczornych, kiedy większość załóg była już na miejscu. Z respektem rozejrzeliśmy się wokół parkingu, podziwiając samochody jakie zjechały do pensjonatu „U Kmity”. Na wszelkie wątpliwości było już jednak za późno. Wszak dołożyliśmy wszelkich starań, aby nasz samochodzik podołał trudom wyprawy. A że teraz mamy wrażenie, że wśród zgromadzonych tu maszyn wygląda jak fiat 126 bis, to już inna sprawa.
Rano w niedzielę przedostaliśmy się do granicy w Krościenku, gdzie korzystając z przejścia dla dyplomatów (chwała Ci ZETOR!) zostaliśmy w miarę sprawnie odprawieni i mogliśmy wjechać do kraju naszych sąsiadów. Oto rozpoczynała się przygoda!
Pierwsze wrażenie, jakie towarzyszyło wszystkim to oczywiście: „co stało się z asfaltem?!” Tym, którzy narzekają na stan polskich dróg, polecam przejażdżkę tą trasą. Początkowo poruszaliśmy się w żółwim tempie, starając się ominąć każdą większą dziurę, co z góry wyglądać musiało jak niespieszny spacer egzotycznego węża. Przy okazji pojawił się dowcip: „jak odróżnić na Ukrainie kierowcę trzeźwego od „trzeźwego inaczej”? –Pierwszy jedzie slalomem, podczas gdy drugi jedzie prosto”.
Już od Leska jechaliśmy grupą, do której nas przydzielono. Prowadził nas „Baca”, czyli Marcin Kowalski w swoim Land Roverze Discovery. Za nim jechało 5 Nissanów Patroli, oraz 2 Jeepy (Wrangler i Cherokee). Rozglądaliśmy się bacznie, z kim to przyjdzie nam spędzić najbliższe dni. Samochody jedne bardziej inne mniej „zmonsteryzowane”, ale szerokie uśmiechy na twarzach wszystkich grupowiczów, oraz wesołe komentarze przez CB radio pozwalały przypuszczać, że trafiła nam się dobra grupa (co zresztą, jak się później okazało, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania)
Bliższe spotkanie z Ukrainą – Caritas w Drohobyczu
Pierwszym przystankiem na naszej trasie był Drohobycz, miasto w którym żył i tworzył Bruno Schulz. Nasza wizyta tutaj miała jednak związek z ogłoszoną na długo przed rozpoczęciem wyprawy prośbą Michała o pomoc dla działającego tutaj Caritasu grekokatolickiego, który pomaga najbardziej potrzebującym dzieciom z rodzin patologicznych, rozbitych a także dzieciom niepełnosprawnym, wymagającym długotrwałej rehabilitacji i opieki. W związku z organizowanym dla tych dzieci obozem wakacyjnym, zostaliśmy poproszeni o przywiezienie materiałów papierniczych, plecaków a także żywności i ubrań. W tym miejscu z ogromną satysfakcją w imieniu obdarowanych bardzo dziękuję Grzegorzowi Bachowi i jego firmie Biuro Partner za przygotowanie tak wielkiej paczki z darami dla dzieci, że kiedy zdjęliśmy ją z samochodu, ten od razu podniósł się on o kilka cm.
Dzieci akurat nie było w Drohobyczu, bowiem wyjechały już na obóz. Czekał na nas jedynie „spiritus movens” całego przedsięwzięcia, człowiek słusznej postury i jeszcze większego serca, który opowiadał nam, z jakimi wyzwaniami przychodzi spotykać się działającym tutaj wolontariuszom. Niejednej osobie zakręciła się łezka w oku, gdy usłyszeliśmy o problemach, o których w naszym kraju raczej już zapomnieliśmy. Dobrze, że są jeszcze tacy ludzie, którzy poświęcają całe swoje życie na rzecz niesienia pomocy innym. Miło było też widzieć, że każda załoga odpowiedziała na apel Zetora, dokładając się, choć w maleńkiej cząsteczce do tego, żeby dzieci mogły te wakacje przeżyć w nieco lepszym standardzie niż ten w którym żyją na co dzień (o ile w ogóle można tu mówić o jakimkolwiek standardzie).
Nasza kolumna zaparkowana przy bramie Caritasu wzbudzała olbrzymie zainteresowanie mieszkańców miasta, odbywających niedzielne spacery. Już wtedy spotkaliśmy się z sympatią i życzliwością, odpowiadając na mnóstwo pytań przechodniów: „co to za wyprawa? A dokąd? A po co?”, etc. Po krótkim zwiedzaniu miasta w towarzystwie dwóch wolontariuszek z Caritasu, wybraliśmy się w dalszą drogę.
Baza 1 – pierwsze zauroczenie
Powoli przyzwyczajaliśmy się do niemiłosiernych dziur w drogach, oraz typowo ukraińskich wynalazków, jak np. w pełni zaciemnione szyby w policyjnej wołdze, czy 5-cio osobowa rodzina na motocyklu z przyczepą, co zresztą Mateusz skwitował przez radio krótkim „teraz ja jestem sprite”. Zobaczyliśmy też zburzony ogromny most betonowy, który… wybudowany został tylko dla potrzeb filmu. Zbudowano go i wysadzono a resztki zostały. Mam nadzieję, że ujęcie się udało, bo dubel byłby raczej niemożliwy.
W końcu dotarliśmy do Mizunu – miejsca naszej pierwszej i głównej bazy, do której mieliśmy powrócić na zakończenie imprezy. Biwak rozbiliśmy na rozległej polanie nad piękną górską rzeką. Miejsce, do którego dotarliśmy było fantastyczną nagrodą za trud całodziennej jazdy. Poszczególne grupy w tempie w jakim docierały do bazy zaczynały rozbijać się skupione wokół siebie. Od jutra mieliśmy się już z nimi nie widzieć aż do finału imprezy. Przyszedł czas na poznanie sąsiadów, do czego doskonale nadawało się zorganizowane w błyskawicznym tempie ognisko. Już wtedy zdziwiło nas, że tylko nasza grupa (wiadomo, że każda pliszka swój ogonek chwali) tak szybko i sprawnie rozpaliła ogień, aż uczestnicy innych przychodzili do nas ogrzać się, gdy nocą wiaterek od rzeki skutecznie zaczął nas chłodzić. I tak stopniowo poznawaliśmy kolejne załogi:
1. Janusz i Jurek, czyli „Wujki” patrolem GR Bendix Andrychów – Jurek od razu dał się poznać jako posiadacz różnych latarek na wszystkie okazje, które nazwałem żartobliwie B6, C8 itd., oraz wielu innych pomocnych gadżetów. Od początku nie rozstawał się również z aparatem, przez co pod koniec imprezy baliśmy się, czy nie nabawi się jakiegoś zwyrodnienia palca od ciągłego naciskania spustu migawki. Wujek Janusz zaś już niebawem miał zostać rzeczywistym przewodnikiem i guru grupy, emanując swoim spokojem i doświadczeniem a także ogromną pogodą ducha.
2. Mateusz i Maciek dla których właśnie ekipa nr 1 była prawdziwymi wujkami – patrol GR Bendix Andrychów – Mateusz, choć młody wiekiem, to bardzo doświadczony mechanik i kierowca ciągle poszukujący błotka w którym mógłby się miło wytaplać. Z całą pewnością w niedalekiej przyszłości, jeśli zdecyduje się kontynuować swoją przygodę z terenem, będzie w ścisłej czołówce polskich zawodników.
3. Krzysiek i Mirka – patrol GR – twarda para zaprawiona w wyprawach 4x4, a także posiadacze bardzo skutecznego i grzecznego jednocześnie budzika. Spokój i opanowanie również godne pozazdroszczenia. Przy okazji Mirka jeździ terenówką o niebo lepiej i odważniej niż wielu znanych mi przedstawicieli płci przebrzydłej.
4. Arek i Magda – Patrol ZEBRA – Arek, czy Zebra jak go wszyscy nazywali ze względu na specyficzny kolor samochodu, zasłużył na miano rozładowywacza atmosfery w grupie. Swoimi ciągłymi żartami doprowadzał nas do łez (tych ze śmiechu na szczęście). Przy okazji dał się poznać jako osoba nieznająca strachu i nienasycona w pokonywaniu trudności offroadowych. Autor najczęściej używanego w trakcie wyjazdu sformułowania: kiedy zwiedzaliśmy skały Dowbosza, ktoś zaproponował, żeby przejść się dokoła. Wtedy Zebra powiedział: „stary, teraz się odchodzi od chodzenia”. Od tej pory w naszej grupie odchodziło się od wszystkiego. Gdy ktoś miał spaloną żarówkę, mówiło się, że odchodzi się od lewych świateł, odchodzi się od tankowania, odchodzi się od wywracania się na boki, etc.
5. Michał i Paweł – Jeep Wrangler – szybko odkryliśmy, że Paweł to lekko tylko zamaskowany pan Japa (tak, tak, ten z reklamy czekolady Terravita), który chciał pozostać incognito. Panowie w duecie tworzyli nieocenioną parę komentatorów (by nie powiedzieć lożę szyderców na wzór „dziadków” z Muppet Show). Wspaniali ludzie o ogromnym poczuciu humoru. Jako jedyna załoga z naszej grupy brali udział w Kozackich po raz drugi a ich wrangler (turecki jeans) dzielnie pokonywał wszelkie przeszkody. Humor to była ich Re-Akcja na wszelkie przeciwności losu.
6. Drużyna Sławka, czyli „Szwagry” – praktycznie fabrycznym Jeepem Cheronee, jednak z bagażnikiem wyprawowym i innym szpejem, mimo wielu przeszkód (porwany namiot, pogięte resory, utrata napinacza paska i podróż „na sznurku” na dużym dystansie) dawali dzielnie radę, nawet gdy wydawało się, że wywrotka jest tuż tuż.
7. I w końcu Mieszko i Rafał – patrol GR 4x4monstery, czyli my. Zwani też „monster”. Naszym wkładem było wprowadzenie ceny umownej 40euro, która obowiązywała za wszystkie transakcje wewnątrz grupy. 40 euro kosztowało jajko na twardo, holowanie, pożyczenie pompki, udzielonie informacji, etc.
Nocne polaków (na obczyźnie) rozmowy przeciągnęły się do późnej pory, jednak już niedługo po 5 rano zerwaliśmy się gotowi do dalszej jazdy. Bezchmurne niebo zapowiadało piękną pogodę. Kąpiel w rzeczce przyprawiała o ból ze względu na temperaturę wody, ale ten standard hotelu w zamian za walory przyrodnicze nie oferuje innych wygód. Humorystycznym przerywnikiem przed wyjazdem, była pogoń szwagrów w rzece za namiotem. Złośliwy wiatr poniósł odkotwiczony już domek wprost do rzeki i jego właściciele nie zważając na to, że byli już w pełni ubrani musieli rzucić się do szaleńczego wyścigu z nurtem rzeki. Namiot został schwytany i przykładnie ukarany poprzez złamanie rurki.
Po śniadaniu, które każda załoga przygotowywała we własnym zakresie, obóz został sprawnie poskładany i wyruszyliśmy na eksplorację interioru ukraińskiego.
Nawet gdy błądzimy to trafiamy
Potem było już tylko lepiej. Kiedy wyjechaliśmy na pierwszą połoninę, zaczęliśmy się zachowywać jakby przywiózł nas z Tokio autokar. Każdy z aparatem i/lub kamerą w ręku starał się uwiecznić piękne widoki jakie roztaczały się przed nami. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że w miarę upływu czasu będą one stawały się coraz bardziej atrakcyjne. Dlatego też większość miejsca na dyskach zapełniłem już na początku, potem zaś musiałem obchodzić się smakiem licząc (i słusznie) na wujka Jurka.
Kiedy przejeżdżaliśmy przez wsie, reakcje ludzi były bardzo przyjazne, machaliśmy do siebie, dzieci podbiegały do płotów a załoga Wranglera nauczona zeszłorocznym doświadczeniem obdarowywała je słodyczami. Im wyżej się wspinaliśmy tym z większą rezerwą się spotykaliśmy. W tych miejscach widok jednego samochodu to już sensacja a co dopiero kolumny złożonej z tak dziwnych potworków. Jedna babcia, podczas wolnego przejazdu naszej kolumny zapytała drugiej: „co to? Wojna?!”
W pewnym momencie skręciliśmy „o jedną przecznicę” za wcześnie i nagle znaleźliśmy się na pooranym głębokimi koleinami stromym podjeździe. Prowadzący grupę Baca zarył mostem, krzywiąc jednocześnie drążek kierowniczy. Wspólnymi siłami wyszarpaliśmy go z pułapki i grupa w swoim tempie dotarła na górę, gdzie czekał nas walący się most, oraz jego objazd przez podłoże o konsystencji masmixu rozcieńczonego wodą. Tam właśnie wujek walcząc dzielnie za pomocą wyciągarki, mimo dwóch chłodnic w swoim patrolu zdołał podgotować wodę, oraz wywołać pożar pod maską, poprzez spalenie przekaźników wyciągarki. W tym czasie druga podgrupa za pomocą drzewa, wyciągarki i patentu Czobika wyprostowała drążek Landrovera, tak, jak nie zrobiłby tego autoryzowany service. Po dłuższej chwili wydostaliśmy się z opresji i rozpoczęliśmy dalszą wspinaczkę. Po chwili niestety zdażył się nieszczęśliwy przypadek. Kolumna zatrzymała się tak, że Krzysiek nie widział, iż właśnie pod jego maską znajduje się ogromna dziura. Kiedy znów ruszył, wpadł w nią z całym impetem w wyniku czego Mirka rozbiła głową szybę a ręką radio CB. Na szczęście poza stratami materialnymi załodze nic poważnego się nie stało. Radio zostało niebawem naprawione, drążek wyprostowany a pozostałe usterki doczekały na naprawę już w Polsce.
W pewnym miejscu, gdzieś na połoninie zgubiliśmy się kompletnie, dlatego zjechaliśmy w dół na azymut, w miejscu gdzie nie było nawet pozostałości szlaku, pod koniec wjeżdżając w żleb zrobiony przez spływającą z gór wodę. Tam też w grząskim błocie dokonałem jednego z dwóch w trakcie całego wyjazdu „wklejeń”, kiedy konieczne było użycie kinetyka, abym mógł kontynuować jazdę. Pod koniec dnia zjechaliśmy nad rzekę niedaleko skał Dowbosza, które mieliśmy zwiedzać rano. Tradycyjnie już wspólnym opowieściom, śpiewom i śmiechom nie było końca a prowadzący grupę Baca kontynuował rozpoczętą noc wcześniej tradycję skoków przez ognisko. Przy okazji nasza grupa zyskała nazwę „Faja”, a hymnem zostało „come on baby, light my fire [faja:]”
W drodze na szczyt
Po zwiedzeniu opisanych już powyżej skał, wybraliśmy się w dalszą drogę. Tym razem przez fragment trasy towarzyszył nam jeszcze jeden samochód LR Discovery z zagranicznymi dziennikarzami, którzy chcieli sfotografować do swojego pisma tą imprezę (czyli należy się spodziewać, że w przyszłym roku będzie napływ ludzi z tzw. zachodu). Po drodze odwiedziliśmy wiejski sklep, w którym zachwialiśmy gospodarką magazynową wykupując większość pieczywa, oraz lwią część innych zapasów. Kupiliśmy również miejscowe chipsy w formie… małych, zasuszonych rybek.
Po zakupach dziennikarze podziękowali nam za współpracę i pojechali swoją drogą a my władowaliśmy się w potężne koleiny gdzieś w lesie, również wybierając drogę, której wybrać nie powinniśmy. Baca przećwiczył wsiadanie i wysiadanie z samochodu przez okno, przy okazji wujek Janusz naprawił mu ładowanie akumulatora i po dłuższej zabawie znaleźliśmy się na polanie, gdzieś wysoko. Przepiękne widoki roztaczające się wokół dosłownie zapierały dech, tak, że chciało się w tym miejscu zostać na dłużej (Zebra namawiał na wspólną wycieczkę do baru, który podobno miał być tuż za szczytem). Ruszyliśmy jednak w dół, by po chwili trafić na miejscową ekipę obsługującą grill obok malowniczego wodospadu, w którym część naszej ekipy urządziła sobie prysznic.
Zaczęliśmy rozmawiać z panią od grilla. Ceny, jakie nam zaproponowała, znacznie przekraczały te spotykane u nas – niestety, często Ukraińcy widząc zagranicznych turystów stosują inne cenniki. My jednak byliśmy już nieco zaprawieni w bojach, wobec czego negocjacje przyniosły efekt – Pani stworzyła nam niepowtarzalny standard czarując jak spod ziemi obrus, wykwintne nakrycia a także surówki, pomidory i ogórki gratis. Jedzenie, mimo ostrzeżeń niektórych, smakowało wyśmienicie i nie przyniosło ze sobą żadnych negatywnych konsekwencji.
Wzmocnieni obiadem przejechaliśmy krótki odcinek asfaltem, aby już po chwili wspinać się serpentynami na ponad 1000 m npm, gdzie ostatecznie opuściliśmy utwardzone drogi, ruszając w górę trawami i błotem. Wszyscy cieszyli się jak dzieci, gdy tylko znów znaleźliśmy się w terenie. Po dłuższym okresie jazdy znaleźliśmy się na szczycie połoniny z której roztaczał się niewiarygodny wprost widok wokoło. To właśnie tam zrobiliśmy sobie zdjęcia na balkonach samochodów, rozkoszując się pięknym światłem zachodzącego powoli słońca. Znaleźliśmy miejsce na obóz nieco poniżej szczytu (bo zbierało się na burzę). Trzy załogi (wranglery, szeroki i my) pojechały jeszcze po drzewo, wracając z dachami obciążonymi do granic możliwości (Cherokee z kilku konarów zrobił sobie przyczepkę).
Obóz został wybudowany znacznie szybciej niż dwa poprzednie (wszak trening czyni mistrza) i znów zebraliśmy się przy ognisku, gdzie mieliśmy okazję spróbować nalewki z morskich jagód, oraz zobaczyć co złośliwe krzesło potrafi zrobić z człowiekiem. Do kanonu naszych pieśni weszły „deszcze niespokojne”, które potargały sad, oraz oczywiście z racji miejsca „hej, sokoły”. Jednak próby stworzenia męskiego kwartetu na wzór VOX-u, spełzły na niczym, powodując jedynie nerwowe, wręcz paniczne oddalenie się od miejsca naszego noclegu wszelkiej maści dzikiej zwierzyny. Bardzo miło wspominam za to historię jak to baba przyszła do lekarza z pługiem w plecach…
Dzień kłopotów
Tym razem ruszyliśmy dziarsko przed siebie, dojeżdżając po chwili lasem do miejsca, gdzie zwalone w poprzek drzewo stworzyło naturalny szlaban, do których jesteśmy w Polsce przyzwyczajeni. Po chwili poradziliśmy sobie z tą przeszkodą i trafiliśmy na stromy zjazd, gdzie trzeba było jechać po ułożonych luźno na ziemi pniach ściętych drzew. Dopóki leżały one zwarcie obok siebie, nie stanowiło to większego problemu, jednak po chwili oddaliły się od siebie, więżąc między sobą koło patrola Krzyśka i Mirki. Nieopodal był przejazd przez tory, gdzie na własne oczy zobaczyliśmy, że każdy tunel, most kolejowy, czy inny tego typu obiekt (nawet w tak „dzikiej” okolicy) jest pilnowany z obu stron przez uzbrojonego w kałasznikowa żołnierza. Wygląda to dość osobliwie i budzi lekkie uczucie grozy. Baca próbował u dróżniczki zdobyć informacje na temat właściwego kierunku dalszej podróży, jednak najwidoczniej nie zdobył sobie jej względów.
Znowu czekała nas jazda pod górę szutrem, zmieniającym się powoli w błotne koleiny, aż dojechaliśmy do bazy drwali. Maszyny, które tam spotkaliśmy budziły respekt. Natomiast miejscowi byli zdziwieni, jak kogoś może bawić jazda po miejscach, do których oni muszą się codziennie wybierać do pracy. I tylko jedno pytanie dominowało: „A Wam maszyn nie szkoda?”
W głębokich koleinach wkleił „szeroki”, którego wyciągać musiał zaprzęg z dwóch patroli. Potem mieliśmy zakręt w prawo o 90 stopni, gdzie wszystkie patrole dostały pamiątkę w postaci rysy na całej długości prawego boku. I tak przedzieraliśmy się przez chaszcze, aż okazało się, że znowu jesteśmy w… nie wiemy gdzie jesteśmy i przed nami jedyna możliwa droga – kilkaset metrów bardzo (bardzo!) stromej ścianki. Baca wybrał się gdzieś w bok, żeby znaleźć alternatywę, natomiast my nie czekając na rozwój wydarzeń, postanowiliśmy zjechać w dół. Pierwszy tradycyjnie pojechał wujek Janusz. Gdy znalazł się na dole przekazał przez CB, że górka jest wymagająca, trzeba bardzo uważać, lekko pomagać sobie hamulcami (my mieliśmy o tyle problem, że już zaczęło nam ślizgać sprzęgło, wobec czego nie mogliśmy tak bardzo liczyć na hamowanie silnikiem), i mniej więcej w połowie długości góry wjechać na krzaki, które przyhamują nasze zapędy. Zasiedliśmy więc w maszynach i po kolei zjeżdżaliśmy na dół. Chwilami naprawdę było wesoło, bo samochody miały ogromną ochotę na zerwanie się ze smyczy i pohasanie sobie „na krechę”. Kiedy my wszyscy byliśmy już na dole, odezwał się Baca, który w poszukiwaniu skrótu kompletnie rozwalił swój układ kierowniczy, wykręcając wąsa tak, jak nawet imć Wołodyjowski by nie potrafił. My zostaliśmy więc na dole przygotowując obiad a niezawodny wujek pojechał mu na pomoc. Rarytasem w ten dzień były jajka, które dzień wcześniej kupiliśmy w sklepie i dowieźliśmy na miejsce biwaku w nienaruszonym stanie. Kiedy chłopaki wrócili z akcji ratowniczej, czekał i na nich posiłek. W grupie zaczęły być słyszalne głosy, do których dołączył także niżej podpisany, że nie powinniśmy już dłużej błądzić, zwłaszcza, że auto prowadzącego jest coraz bardziej niesprawne, lub coraz mniej sprawne jak kto woli. Uważaliśmy, że dalsza jazda bez naprawienia dyskoteki zagraża unieruchomieniem całej wyprawy w najmniej oczekiwanym miejscu, a kolejne zabłądzenie może nie mieć tak szczęśliwego finału jak ów stromiutki zjaździk.
Baca skontaktował się więc z Zetorem i uradzili, że jeśli przedostaniemy się do Zetora, stacjonującego ponad 200 km od nas, to Baca będzie mógł zostać i naprawić swoje auto a Zetor zabierze nas na pas graniczny rumuńsko-ukraiński, gdzie będziemy mogli oglądać pozostałości budowli huculskich, podziwiać przepiękne krajobrazy, etc. Wszyscy ochoczo przystali na tę propozycję, pozostawało tylko… dojechać na miejsce.
Najpierw było kilka przygód z dostaniem się do najbliższej wioski (znów wybraliśmy się tam, gdzie szlaku nie było) a potem w tradycyjnym już szutrze kontynuowaliśmy podróż. Zapadł zmrok, a kilometrów nie ubywało. Tempo narzucone było przez uszkodzoną dyskotekę, w której jazda na wprost wymagała kręcenia takich kół kierownicą, jakie znają z doświadczenia kierowcy starych volkswagenów LT, lub żuków.
Kiedy widzieliśmy, że szansa na dojazd do Zetora przed świtem spada do zera (bowiem 200 km na Ukrainie to nie to samo co u nas), zdecydowaliśmy się zatrzymać się w bazie w Mizunie, którą i tak mijaliśmy po drodze, a rano skoro świt pokonać drugi odcinek. Kolejnym argumentem przemawiającym za tym rozwiązaniem był fakt, że po całodziennej jeździe, kierowcy (wiem o czym mówię) z całych sił walczyli ze snem a i piloci zrobili się jakby mniej rozmowni.
Tak więc około pierwszej nocy zameldowaliśmy się w bazie w Mizunie. Do celu zostało nam jeszcze 140 km. Natychmiast rozłożyliśmy namioty, ustaliliśmy jeszcze dalszy gry plan, wrzuciliśmy ciepły kubek na ruszt i natychmiast poszliśmy spać. Umówiliśmy się, że wstajemy o 5 i niezwłocznie ruszamy w dalszą drogę. Był to jedyny wieczór, kiedy nikomu nie było w głowie ognisko, skoki przez nie, czy inne występy tercetu egzotycznego.
Nowa jakość
Nie zdążyłem jeszcze dobrze zamknąć oczu, kiedy usłyszałem „łagodny” dźwięk budzika. Jak na złość z materaca uszło nam całe powietrze, więc obudziłem się bezpośrednio na kamienistym (wieczorem ciężko było wbić śledzia) podłożu. Błyskawiczna toaleta, śniadanko i już po chwili ustawiliśmy się kolejno gotowi do wyjazdu, grzejąc nasze dieselki (i jeepa). Przeszło mi przez myśl, że przez kilka ostatnich dni wspaniale się dograliśmy i nabraliśmy takiego troszkę wojskowego drygu. Niespełna cztery godziny snu a tu wszystko poskładane, posprzątane a wszystkie załogi znów uśmiechnięte od ucha do ucha gotowe do startu. Wyruszyliśmy do Worochty, gdzie mieliśmy spotkać Michała, kierując się najpierw na Iwano-Frankowsk (dawny Stanisławów).
Droga szła nam średnio sprawnie, dość powiedzieć, że podróż wraz ze wszystkimi przystankami, zakupami, tankowaniem, trwała cztery godziny. Do ciekawostek można zaliczyć zatrzymanie naszej kolumny przez miejscową policję. Policjant, który najprawdopodobniej nawdychał się oparów z alkomatu, według zeznań Bacy, który „wziął go na klatę” chciał nas na wszelki wypadek aresztować, potem wpadł na pomysł, aby wszystkich wziąć na badanie krwi, by wreszcie wpaść na pomysł, że może odstąpić od wszelkich czynności w zamian za 800 hrywien (po stówie od auta). Wszystkie jego pomysły zostały mu łagodnie acz stanowczo wyperswadowane przez Bacę i policjant, nieco chwiejnym krokiem mógł oddalić się by dalej sumiennie wykonywać swoje obowiązki.
W kolibie, do której dotarliśmy, spotkaliśmy inną grupę – ekipę Siwego. Znacznie bardziej doświadczoną i lepiej wyposażoną niż nasza. Na miejscu dowiedzieliśmy się, że pojedziemy teraz razem, bowiem wkroczymy na pas graniczny rumuńsko-ukraiński. Aby to zrobić należy przejść kontrolę paszportową, więc przejedziemy przez szlaban razem a potem każda z grup realizować będzie swój program rozrywkowy. Do owego szlabanu zostało nam, bagatela, kilkanaście kilometrów asfaltem a potem około 35 km szutrem, za to w pięknych okolicznościach przyrody, bowiem jechać mieliśmy malowniczą doliną Czarnego Czeremoszu. Rzeczywiście widoki zaserwowano nam najlepszego gatunku, jednak pył unoszący się spod kół poprzedzających załóg wciskał się dosłownie wszędzie. No, prawie wszędzie. Niemiłosiernie dziurawa droga, którą każdy chciał mieć szybko za sobą a co za tym idzie, napierał na prawy pedał, zweryfikowała negatywnie w naszym pojeździe odbój zamocowany na ramie, chroniący przed dobijaniem tylnego koła do owej konstrukcji. Zdecydowaliśmy się wobec tego usunąć go w całości.
Na posterunku przygranicznym spędziliśmy dobre dwie godziny, bowiem sumienni pogranicznicy nie byli wyposażeni w komputer a wszystkie nazwiska pisane naszym alfabetem (co również stanowiło utrudnienie) musiały zostać przepisane ręcznie do specjalnego zeszytu. W międzyczasie pomogliśmy miejscowej rodzinie napompować basen, oraz zajęliśmy się (a głównie Magda) dokarmianiem konia, który garażował nieopodal wieży wartowniczej. Po raz pierwszy zaczęła się psuć pogoda. Wjeżdżaliśmy już w wyższe partie gór, więc przez ograniczony widnokrąg zobaczyliśmy burzowe chmury dopiero gdy były bezpośrednio nad nami. Wiedzieliśmy, że tym razem raczej się nam nie upiecze. Żałowaliśmy jedynie, że nie popadało delikatnie zanim wjechaliśmy na tą piaszczystą drogę, która do teraz zgrzytała nam między zębami.
W końcu ruszyliśmy. Kiedy skręciliśmy w wąską żwirową dróżkę biegnącą dnem doliny, zaczęła się burza. W ciągu kilku minut owa droga zmieniła się w rwącą rzeczkę. Jak na złość właśnie wtedy Zetor przebił koło, więc przyszło nam nieco schłodzić się strugami ciepłego deszczu w trakcie jego wymiany (to znaczy wymiany koła, nie Zetora). Już jakoś tak się utarło, że nawet przy usuwaniu najmniejszej usterki brało udział więcej osób niż było to konieczne, co może nie sprawdzało się przy wymianie koła, ale już w poważniejszych sprawach tak. Akurat gdy ulewa lekko odpuściła, dojechaliśmy do miejsca gdzie drwale ładowali pnie na samochody za pomocą ciężkiego sprzętu. Na nasz widok (a przede wszystkim widząc, że już nie leje a „tylko” intensywnie pada) wzięli się z powrotem do pracy. Część z nas tymczasem rozpoczęła poszukiwania zagubionych załóg, które pomyliły któryś ze skrętów i nie dojechały do nas. Zadanie było tym trudniejsze, że góry znacznie ograniczały zasięg CB.
Po chwili zjawił się Zetor, który w kilku żołnierskich słowach oświadczył, że przed nami podjazd ponad 1100 metrów stromym wąwozem wyżłobionym przez spływającą z gór wodę. Wąwóz ma kamieniste podłoże i mniej więcej w połowie lekkie wypłaszczenie. Zetor poprosił, żeby się spiąć i pokonać go za pierwszym podejściem, bo wszelkie cofanie przy panujących warunkach, oraz tej stromiźnie, może skończyć się niebardzo. Grupa Siwego wyprzedziła nas i jako pierwsi wjechali swoimi potworkami w ów wąwóz. Po dłuższej chwili przyszła pora na pierwszego z nas. Oczywiście był to Janusz. Na początku zameldował tylko, że strasznie szybko idzie do góry temperatura wody w silniku (a on ma przecież dwie chłodnice), potem była tylko cisza, która zdawała się trwać wieczność. W końcu usłyszeliśmy go z góry – może jechać następny. Niestety Janusz nadawał w ciemno, bo nie słyszał naszych odpowiedzi. Po nim pojechał Mateusz, który również potwierdził wersję o temperaturze.
Następni byliśmy my. Bałem się tylko, że ślizgające sprzęgło właśnie teraz sprawi nam niemiłą niespodziankę. Wszystko jednak skończyło się dobrze, choć rzeczywiście wąwozik zdawał się nie mieć końca. Gdy dojechaliśmy na górę cieszyłem się jak dziecko. Po drodze minęliśmy całą grupę x-treme, bowiem w jednym z ich samochodów wybuchła chłodnica, którą później wspólnie naprawiali do późna w noc (widzieliśmy z miejsca biwaku na szczycie góry ich światła kiedy w końcu ruszyli). Stopniowo reszta naszej ekipy dołączyła i po chwili znów posuwaliśmy się w górę. W pewnym momencie natknęliśmy się na obóz namiotowy. Zatrzymaliśmy się i okazało się, że są to Czesi, którzy przydźwigali tutaj swoje domy na plecach. Poprosili nas o trochę wody i ich radość na widok kilkulitrowego baniaczka była wręcz nieopisana. Rzeczywiście woda w trakcie marszu pod górę nie jest najbardziej wdzięcznym do dźwigania przedmiotem.
W chacie huculskich pasterzy
Nieopodal Zetor poinformował nas przez radio, że istnieje możliwość podejścia do chaty pasterzy – hucułów u których można będzie skosztować różnych miejscowych wyrobów, napić się mleka a także kupić trochę sera. Nie odmówiłem sobie tej przyjemności. Zostaliśmy przyjęci bardzo serdecznie. Gospodarz zaprosił nas do głównej izby, gdzie zaraz na stole wylądowały różne gatunki sera, czereśnie, mamałyga (placek z mąki kukurydzianej), mleko, pomidory i przyprawy. Wszystko w tych okolicznościach smakowało nieziemsko pysznie. Zastanawialiśmy się jedynie jak tu się żyje na co dzień. Co dzieje się, gdy na przykład ktoś zachoruje? To są naprawdę twardzi ludzie. Oczywiście wszyscy kupili po kawałku sera a nawet zaprosiliśmy malutkiego synka gospodarzy, aby podszedł z nami pod górkę do samochodów, gdzie obdarowany został czapeczkami, podkoszulkami, słodyczami i innymi drobiazgami. „Młody” tak gnał z tymi prezentami do domu, że po drodze wywinął klasycznego orła. Pewnie będzie pamiętał naszą wizytę jako jakieś miłe urozmaicenie. Michał mówi, że Ci ludzie, niezależnie od tego czy śnieg jeszcze zalega czy nie, wczesną wiosną, w jeden wyznaczony dzień, biorą stada owiec i krów i wychodzą w góry. Wracają dopiero późną jesienią. Smak tego sera przegryzanego pomidorem pamiętam dokładnie do teraz. Co prawda Michał Wrangler na drugi dzień twierdził, że nie jest zadowolony ze skutków ubocznych jakie przyniosły testy mleka, ale to przecież warszawiak J.
U zbiegu trzech granic – góra Stoh
U stóp Stoha trafiliśmy na bramę. Nieco zdziwieni dowiedzieliśmy się, że jest to jedna z bram umożliwiających wjazd na okrytą złą sławą „sistiemę”, czyli linię zasieków pod prądem otaczającą dawną granicę mocarstwa. Niestety część zasieków dostała się pod koło prowadzącego, co spowodowało przecięcie przewodów hamulcowych. Zapowiadał się więc dłuższy postój i naprawa.
Pieszo w dwóch podgrupach wybraliśmy się na szczyt góry Stoh. W tym miejscu zbiegały się kiedyś granice Polski, Rumunii i Czech. Jest tam jeszcze stary polski słup graniczny, rzucony gdzieś w krzaki. Ciekawym obiektem jest również ziemianka, w której jak się domyślam, mieli za zadanie siedzieć pogranicznicy, patrząc czy aby nikt nie chce zaatakować Kraju Rad. Zetor stwierdził, że w czasach interwencji w Czechosłowacji cała ta linia była bardzo zmobilizowana i uzbrojona po zęby. Istniała bowiem możliwość konfrontacji zbrojnej z Rumunią. Kiedy wyobraziłem sobie co musieli czuć żołnierze siedząc w tych dwóch metrach kwadratowych gdy dokoła śnieg i zawierucha, to aż mnie ciarki przeszły. A może przeszły mnie, gdy patrzyłem na dawną Polskę? Tak czy inaczej był to kolejny widok, jakiego nie można opisać słowami, nawet zdjęcia nie oddają w pełni klimatu, jakiego tam doświadczyliśmy. Dla tego choćby szczytu warto było się wybrać na Kozackie. Zetor jest nieocenionym mówcą, zna dokładnie historię i ciekawe wydarzenia związane z tymi miejscami i potrafi w doskonały sposób, jak na harcerza przystało, je przekazać.
Kiedy wreszcie remont został zakończony (odcięte zostało hamowanie prawego przedniego koła w dyskotece) wybraliśmy się na nieodległe wzgórze na szczycie którego stała wielka wieża obserwacyjna. Tam, w bezpiecznej odległości od tego piorunochronu rozbiliśmy nasz kolejny obóz. Wystarczyło tylko przekroczyć linię drzew w otaczającym nas lesie, aby powrócić z takim łupem suchego drewna, że ognisko na całego paliło się do rana. W międzyczasie mieliśmy okazję oglądać wyładowania atmosferyczne (niesamowite!) z odległości kilkuset kilometrów; siedzieliśmy bowiem, jak nam się wydawało, na szczycie świata. Potem Michał przyniósł laptopa i wyświetlił nam film o wyprawie do Australii (reklama dźwignią handlu J), oraz relację z Ładoga Trophy. Chwilę podyskutowaliśmy o tym jakże dziwnie jest siedzieć na końcu świata i dzięki nowoczesnym technologiom oglądać film o drugim jego końcu. Zetor powiedział, że jeśli do końca padnie mi sprzęgło, nie będę miał szans na zjazd z gór. Na szczęście wujek Janusz miał zapasową tarczę, jednak wyjmowanie w polowych warunkach skrzyni z patrola nie jawiło nam się jako coś szczególnie przyjemnego. Wierzyliśmy, że jakoś to będzie… i mieliśmy rację. Intensywnie jeszcze przed ogniskiem fotografowaliśmy z wieży zachód słońca a niektórzy mieli okazję sfotografować także wschód..
O canonning’u słów kilka
Nad ranem zjawili się dwaj pogranicznicy, którzy od tej pory mieli nam towarzyszyć aż do powrotu do miejsca, w którym przechodziliśmy kontrolę paszportową. Z tym, że oczywiście mieliśmy jechać dalej, by zatoczyć koło. Żołnierze kategorycznie zabronili nam jechać sistiemą (to droga polna między dwoma ogrodzeniami – rumuńskim i ukraińskim). Musieliśmy więc przedzierać się przez krzaki po ukraińskiej stronie. W pewnym momencie, przy wykrzyżu i podczas pełnego skrętu, zatarło się łożysko mojej pompy wspomagania. Spod maski poszedł dym palonego paska klinowego i w taki właśnie sposób pozbyłem się wspomagania kierownicy. Czobik skwitował to lakonicznie: „no to masz Stara 28”. Bogu dzięki skośnookim inżynierom, że zdecydowali się wprowadzić do wspomagania dodatkowy pasek. W ten sposób mogłem ćwiczyć mięśnie a samochód wciąż miał ładowanie i chłodzenie. Amerykanie na ten sam pomysł nie wpadli, ale o tym za chwilę.
Po drodze minęliśmy jeszcze jeden kultowy słupek graniczny polsko-rumuński z 1927r., który gdyby pobierał opłaty za fotografowanie, to pewnie byłby milionerem. Tymczasem nadchodzący znad Rumunii stratocumulus nie wróżył niczego dobrego a przed nami był jeszcze przecież zjazd, którego szczegóły Zetor, niczym wisienkę na torcie, zostawił sobie na koniec.
W pewnym momencie Michał W i Paweł odezwali się przez radio, kiedy rozpoznali ów szlak: „proszę Państwa, kiedy w tamtym roku zjeżdżaliśmy tędy, na dole znaleźliśmy się o szóstej rano”. Michał powiedział, że wg żołnierzy, trzy tygodnie temu podobno zjechał tą trasą Uaz.
Po chwili trafiliśmy znów na olbrzymie „drzwi do lasu” – były to bodajże „worota nr 1”. Te widoki naprawdę miały swój „groźny” wydźwięk. Wyobraźnia podpowiadała jak to wszystko musiało wyglądać w czasach mobilizacji i jakie sprzęty można było tu spotkać. Już nawet porzucona brona dawała do myślenia. Kto i kiedy ją wypiął w tym miejscu, by nigdy więcej już po nią nie wrócić?
Za chwilę nasz szlak zaczął się zwężać i w końcu okazało się, że na dół pojedziemy górskim strumieniem z kamyczkami, które tylko czychały, aby rozwalić jakiś element zawieszenia. Nauczony wcześniejszym doświadczeniem patrzyłem tylko i wyłącznie głęboko w oczy brodzącego głęboko w wodzie Czobika i karnie wykonywałem jego polecenia. I dobrze zrobiłem, bowiem po dłuższej przejażdżce szczęśliwie dotarliśmy na dół.
I wtedy przyszedł czas na zdobycie wiedzy na temat prawdziwych sposobów na rafting/canonning i inne sporty extremalne.
Hucułowie żyli głównie ze sprzedaży drewna. Jednak powstawała kwestia dostarczenia tego drewna do klienta. Zbudowali więc cały system tam na rzece. Ta, przy której się zatrzymaliśmy spiętrzała wodę na wysokość ponad 10 metrów, tworząc jezioro o długości około 1 km. Była to bardzo wyrafinowana konstrukcja, co zresztą widać do dzisiaj. Niesamowite jest to, że przecież ci ludzie nie mieli żadnego wykształcenia kierunkowego, ani żadnego innego, tak naprawdę. Tamy były zbudowane z drewna i kamieni a musiały wytrzymać napór niewyobrażalnych wręcz mas wody.
Z jednej strony było miejsce, gdzie woda mogła w miarę swobodnie przepływać, z drugiej zaś była pochylnia na której układano pnie, które wiązano w tratwy. Pochylnia była oddzielona od jeziora… bramą. Kiedy nadchodził czas spławiania drzewa, bo wody było już pod dostatkiem a i pnie były gotowe, na każdej tratwie siedział jeden sternik a obsługa otwierała bramę, wywołując gigantyczną falę powodziową (10 metrów wysokości x 1000 metrów długości przepuszczone przez otwór o szerokości kilku metrów!!!). I wtedy zaczynał się rajd!
Podobno sternicy owych tratw byli od dziecka szkoleni by mogli potem pełnić tę funkcję. Pnie spływały do kolejnej tamy, gdzie operacja była powtarzana, i tak stopniowo boazeria dopływała do miejsca przeznaczenia. Ostatnia tratwa spłynęła tędy w latach siedemdziesiątych (w 1972r. o ile dobrze pamiętam wykład Michała). Od tego czasu stopniowo popada w ruinę. Spacer po tej zaporze był również niesamowitym wrażeniem.
Później już było „normalnie”. Trzydzieści kilometrów wzdłuż rzeki, raz mostem, raz brodem, zwłaszcza, gdy okazywało się, że most jest nie bardzo. Szczególnie raz Zetor „wypuścił” nas, kiedy zaczaił się przed jednym z mostów i od razu zaczął wszystkich kierować do rzeki. Zrozumieliśmy, że kolejny most się rozsypał i trzeba jechać wodą, która była na tyle głęboka, że przelewała się przez maskę. Tymczasem Michał chciał nam w ten sposób dostarczyć kolejnej atrakcji, hultaj jeden!
Ukraiński trial i zakończenie imprezy
Do bazy w Mizunie, gdzie zjechali się wszyscy, dojechaliśmy wieczorem. Nie obyło się jednak bez przygód. W pewnym momencie zobaczyliśmy jak „kula ognia” opuszcza podwozie Jeepa szerokiego. Okazało się, że odpadł napinacz paska, co spowodowało utratę wszystkich możliwych systemów jakie ten samochód posiada. Jak dobrze, że nie przytrafiło się to w górach.
Nie zastanawiając się długo zapięliśmy jeepa do patrola wujka Janusza na 8metrowym kinetyku i wujek wraz z Krzyśkiem dali pokaz jazdy na holu miękkim. Kiedy startowali z jednego skrzyżowania, mimowolnie zamknąłem na chwilę oczy…
Po drodze kupiliśmy artykuły pierwszej potrzeby, bowiem kolejny dzień (sobota) miał być ostatnim dniem imprezy (w niedzielę już tylko jazda do Polski). Po raz pierwszy nie musieliśmy się zrywać o świcie, bowiem rano zaplanowany był na miejscu trial 4x4 zorganizowany przez lokalny klub offroadowy. Impreza miała odbyć się w ramach festynu folklorystycznego, który odbywał się zaraz obok naszej łączki.
Oddaliśmy się więc biesiadzie, wspomnieniom ostatnich dni i oczywiście wykwintnym (?) żartom. Wybraliśmy się również na ów festyn, aby zobaczyć jak wyglądają takie imprezy tutaj (podobnie jak u nas).
Zmierzając do bazy dowiedzieliśmy się również o zmianie premiera w Polsce, co część z nas skwitowała deklaracją o konieczności złożenia wniosku o azyl polityczny. Niejeden ptak już śpiewał, kiedy większość z nas kładła się spać. Oczywiście tej nocy „deszcze niespokojne” raz po raz wstrząsały okolicą.
Trasę trialu układali Ukraińcy, oni też byli zdecydowanymi faworytami. Początkowo nikt z nas nie planował startu w tej imprezie. Ja ze względu na stan zawieszenia i sprzęgła zdecydowanie dałem sobie spokój. Nad ranem jednak zarówno wujek, jak i Mateusz i Zebra zdecydowali się wystartować. Zebra przybył na start nieco spóźniony, bowiem szwagier pożyczył jego wóz i pojechał do Doliny na poszukiwanie (wydawałoby się – beznadziejne) napinacza do jeepa. I późno bo późno, ale wrócił ze zdobyczą, co umożliwiło jeepowi powrót do Polski o własnych siłach.
Tymczasem jedna załoga ukraińska na trialu „walnęła dachem” – cały problem polegał na tym, że zrobili to Gazem… bez żadnej klatki. Pilot wyskoczył przed upadkiem a kierowca… położył się na siedzeniu pasażera, dzięki czemu przeżył. Koniec końców trzy pierwsze miejsca zdobyli… nasi grupowicze – Zebra, Mateusz, Janusz!!!
Zostali należnie uhonorowani beczką piwa i indywidualnymi nagrodami w trakcie oficjalnego ogłoszenia wyników w drugiej części festynu. Nagrodę otrzymał również nasz pierwotny przewodnik – Baca, czyli naprawdę deszcz nagród spłynął na naszą grupę przeogromny.
Część załóg wyjechała do Polski jeszcze tego wieczora, my zdecydowaliśmy się na wyjazd rano.
Do granicy jechaliśmy bardzo szybko, nie zauważając już tych wielkich dziur, które tak przeszkadzały nam na początku. Oto siła przyzwyczajenia. Na granicy odstaliśmy swoje, ponieważ celnicy zdecydowali się drobiazgowo sprawdzać czy aby nie zarabiamy na wódce. Dla nas dostateczną chrapką była już możliwość zatankowania do baków 90 litrów ropy po 2 złote za litr. Nie myśleliśmy nawet o tym, żeby kupować alkohol, co wydawało się celnikom przedziwne.
Kiedy wjechaliśmy do Polski nasze drogi powoli zaczęły się rozchodzić, choć z Krzyśkiem, Mirką, Mateuszami i wujkami jechaliśmy jeszcze długo.
Zatrzymaliśmy się w okolicach Sanoka na pożegnalny obiad i stamtąd rozjechaliśmy się do swoich domów. W Brzesku byliśmy około 21:00. Jeszcze tego wieczoru przejrzałem większość zdjęć oraz nakręcony film. Czy to był sen czy jawa?
Dzisiaj, kiedy minął już prawie tydzień, wydaje mi się, że to chyba był jakiś piękny sen. Tym bardziej dziękuję wszystkim, którzy zechcieli wziąć w nim udział, oraz temu, który go zorganizował. Wydaje się, że obecne dziewicze piękno Ukrainy jest czymś ulotnym, czymś, co po wejściu zachodnich standardów skazane jest na utratę obecnego ducha. Tym chętniej chciałbym powtórzyć mój piękny sen za rok, choć mam nadzieję, że na spotkanie w naszym gronie tak długo czekać nie będzie trzeba. Dziakuju Wam!
Mieszko Musiał, sobota, 15 lipca 2006