Wspomnienia Moliego z Kozackich Wertepów
Gdziekolwiek byś nie spojrzał niekończące się morze zielonych wzniesień pokrytych soczystą zielenią pastwisk na szczytach, w dolnych partiach porośnięte gęstym świerkowym lasem. Całość gdzieniegdzie poprzecinana żółtymi kreskami czekających na Ciebie skalistych dróg. Tu i ówdzie stada pasących się owiec, krów czy koni. Całości dopełniają z rzadka rozrzucone pasterskie szałasy... Ukraina – taką poznaliśmy przemierzając trasę tegorocznej edycji Kozackich Wertepów
Ale po kolei....
Zaczęliśmy jak wszyscy przed stadionem Polonia w Przemyślu. Przyjechaliśmy jako jedni z pierwszych i nic nie wskazywało na to, że ten dość rozległy parking uda się szczelnie zapełnić mniej lub bardziej bojowo wyglądającymi terenówkami. A jednak! Po „słowie na niedzielę” Zetora (Michała Synowca) ruszyliśmy na granicę. Przekroczenie granicy trwało chwilkę i przebiegało niesamowicie sprawnie. Ponieważ byliśmy jedną z pierwszych grup „po tamtej stronie” bez problemu udało się zaopatrzyć w miejscową walutę i chwilkę później pierwszy raz doznaliśmy szoku cenowego na pobliskiej stacji paliw. Żyć nie umierać – a właściwie jeździć i nie liczyć! I tak z pełnymi zbiornikami ruszyliśmy na podbój Ukrainy....
Początkowo trasa wiodła swoistymi asfaltami pełnymi niespodzianek ale w końcu znaleźliśmy się jako pierwsi na słynnym ukraińskim szuterku. Kilka trafnych podpowiedzi ze strony weteranów „Kozackich”: Wojtka i Wiktora Krzanowskich, jadących „zbyt ciężką Suzuką Samurai” (to Wojtka słowa!!!!) pozwoliło nam przyzwyczaić się do specyfiki posiadanych map nie zjeżdżając z trasy... Pierwszy las to kontrolne użycie wyciągarki przez kilka załóg (Kesala z Beatą – najwyższej dyskoteki świata, Jurka Gabrielczyka z synem Robertem – najcięższego Lighweight’a świata i przeze mnie, z .... najcięższym pilotem świata, choć tu nie jestem wcale pewien a Siara – Darek Zapisek jest pewnie innego zdania....). Pozostałe załogi, czyli „bardzo wesoły autobus” Pawła Grota i najniższy wyliftowany Jeep Wrangler Jurka Kuleszy, trenowały, i to całkiem skutecznie, odnajdywanie twardych objazdów. Po kilku godzinach jednogłośnie doszliśmy do wniosku, że już pora coś przekąsić. Dobre miejsce znaleźliśmy na środku rzeki, którą i tak mieliśmy pokonać. Postój nie trwał zbyt długo, do pierwszej bazy mieliśmy jeszcze szmat drogi. Przez czysty przypadek, który czasami nazywa się błędem pilota zjechaliśmy do równie uroczej jak długiej ukraińskiej wsi. Im dalej jechaliśmy tym częściej twarze tubylców zamiast zdziwienia wyrażały osłupienie! Z ostatniego domu wyskoczył elegancko ubrany jegomość (wszak była niedziela i brak jakiejkolwiek infrastruktury wcale nie zakazuje zakładania odświętnego ubioru z czarnymi butami na wysoki połysk włącznie!!!), który po długiej i pełnej gestykulacji rozmowie z Siarą wskazał nam przecudowny „skrót” do asfaltu, którym jakiś już czas powinniśmy podróżować. Zbiorowe zapięcie reduktora, u niektórych również dołączenie napędu na przód i ruszyliśmy pod całkiem stromą górkę. Droga zaprowadziła nas na wysoko położone pastwiska i tam pierwszy raz napawaliśmy się przecudowna panoramą pofałdowanej Ukrainy. Zjazd przez las dostarczył nam całkiem fajnych wrażeń, dzięki, którym wiedzieliśmy, że jedziemy w grupie ekstremalnej. Do bazy dotarliśmy po kilku jeszcze pomyłkach jako jedna z pierwszych ekip...
Następne dwa dni mieliśmy spędzić w górach, więc zwinęliśmy cały sprzęt i pojedynczo zaczęliśmy się wspinać blisko kilometrowym podjazdem. Na tym właśnie odcinku niektórzy piloci doznali przyjemności pieszych wędrówek, Jurek K. (w odróżnieniu od G.) wylał przez wlew pewną ilość paliwa z wcale nie pełnego zbiornika, a Kesal bardzo dokładnie obejrzał sobie podwozie uprzednio kładąc samochód na boku. Trwało to wszystko trochę czasu, dość wspomnieć, że pierwsze załogi czekając na górze zdążyły zgłodnieć, najeść się a niektórzy nawet przespać, w sposób generujący sporo zjawisk akustycznych. Po długim spokojnym zjeździe w dolinę, po kilku nawrotach, dotarliśmy wreszcie do rzeki, która miała być naszym zajęciem na najbliższe dwa dni. Początkowy jej odcinek nie stwarzał żadnych kłopotów ale im dalej tym...hmmm.. ciekawiej. Kamienie zamieniały się coraz częściej w głazy a droga biegnąca kiedyś brzegiem coraz częściej znajdowała się w rzece. O swym istnieniu (i całe szczęście!!!) dawały znać wszelakie osłony podwozia a zgrzyty metalu i kamienia przeradzały się cudowną muzykę... Ponieważ o czekającym na nas zadaniu mieliśmy zdawkowe informacje zespół pilotów poszedł wzdłuż nurtu zobaczyć co nas czeka. Wrócili z wiadomościami, że jest coraz „lepiej” i z sugestią, żebym przeszedł to zobaczyć i zadecydował czy zmieścimy się w wyznaczonym limicie czasu... Wyciągnęliśmy auto na kamienistą łachę i z butelką wody mineralnej ruszyłem w dół rzeki. Gdy doszedłem do „dnia trzeciego” czyli miejsca, które według moich optymistycznych szacunków powinniśmy osiągnąć właśnie po tylu dobach wspólnej jazdy podjąłem decyzję o wycofaniu grupy. Odcinek kilku kilometrów rzeki nie był przeszkodą „nie-do-pokonania”, z tym, że potrzebowalibyśmy na to kilku dodatkowych dni, a na taki luksus czasowy nie było nas stać. Ponieważ słońce dość szybko dobiegało horyzontu zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem. Kilka prób wjazdu w las niestety nie dało oczekiwanych rezultatów i po „zaciągnięciu języka”, kilkuminutowej dyskusji „pobraliśmy” na pokład Iwana, który pokazał nam wyjazd ze wsi, drogę po stoku i oddalony o ponad pięć kilometrów szczyt. Niestety na początku podjazdu ukręcona półoś w 110-tce Pawła nie umożliwiała forsownej jazdę pod górę. Załoga postanowiła rozbić namiot na początku podjazdu a od rana dokonać naprawy, reszta grupy spała wyżej przy źródełku.
Dzień następny rozpoczęliśmy od zdobycia szczytu, na którym znajdowały się wspomnienia „czasów świetności” – wyciągi narciarskie, w tym nawet jeden krzesełkowy! Całość jednak robiła wrażenie przygnębiające: opustoszałe budynki, poniszczone wyposażenie...ale panorama gór rekompensowała wszystko. Zjechaliśmy do Iwana gdzie Paweł z ekipa prowadzili prace pod tytułem „wymiana półosiek przedniej osi”. Chwilkę poczekaliśmy na załogę Samuraja, która zdobyła zamiennik uszkodzonego w rzece amortyzatora i po godzinie zwiedzania podwórka, pełnego szokujących widoków pojechaliśmy w górę rzeki się wykapać, gdyż upał dał się wszystkim we znaki. Chcieliśmy jeszcze tego dnia zobaczyć fragment końcowy „naszej” rzeki, dlatego korzystając z rozrysowanej na mapie trasy dla grup turystycznych udaliśmy się w góry. Malowniczy kamienisty podjazd, miejscami dość trudny, uruchamiał naszą wyobraźnię i współczucie dla niektórych „salonowych” uczestników turystycznych ekip. Kilka tłumików i drążków pewnie dokończyło tutaj żywota. Na kilka godzin przed zmierzchem dotarliśmy do końca odcinka ekstremalnego i po znalezieniu miejsca na biwak postanowiliśmy „zapuścić” się pod prąd. Zabawa była przednia a zachodzące słońce pięknymi kolorami malowało „landszafty” dla amatorów fotografii. Ustaliliśmy przy wieczornym ognisku zabójczą godzinę pobudki i mimo, że nawet udało się dobrze wstać nasz późny przyjazd do bazy wprawiał w lekkie zakłopotanie naszego Naczelnego Wodza. Ale lepiej późno niż wcale, zwłaszcza, że szczęśliwie i w komplecie... No, prawie: 110tka Pawła dotarła wieczorem i opuściła bazę z inną grupą – tak więc na trasę do następnej wyznaczonej bazy ruszyliśmy w składzie okrojonym do pięciu samochodów.
Trasa początkowo w dużej mierze przebiegała asfaltami, oczywiście o charakterze ukraińskim.. Bez większych kłopotów minęliśmy zapalną Kołaczawę a za nią na szczycie spotkaliśmy grupę Kosiaka czekająca na.....Kosiaka! (Nikt jeszcze nie wiedział, że został zatrzymany przez milicję wraz z kilkunastoma innymi załogami). Urocza kamienista droga, oznakowana na mapie swoim numerem z literką T (tiażołaja) zakończona objeżdżaniem szlabanu, zamkniętego na kłódkę....dziwne zwyczaje na drogach publicznych...ale co kraj to obyczaj. No i zaczęło się: mozolna jazda przez niekończące się wsie z prędkością w minimalnym stopniu wznoszącą tumany kurzu i wszędobylskiego pyłu dała się naszym coraz bardziej pustym żołądkom we znaki... Do bazy położonej u podnóża Przełęczy Legionów dotarliśmy na godzinę przed północą...i już nie pamiętam czy polskiego czy ukraińskiego czasu. Fakt, że wieczorek miał charakter typowo polski: dobre jedzonko, gitara, śpiew i coś do płukania gardła w rozsądnych ilościach...
Rano okazało się, że stan liczebny wzrósł znacznie, chociaż sporo załóg nie dotarło i koczowało wzdłuż wielokilometrowego ostatniego odcinka dojazdowego do bazy przebiegającego cały czas w lesie.... Gdy byliśmy gotowi dwie grupy turystyczne, choć w okrojonym składzie ruszyły na zdobywanie Przełęczy Legionów. Ponieważ był to stosunkowo krótki odcinek trasy, dodatkowo jak plotka głosiła zatarasowanej uszkodzonym ciągnikiem gąsienicowym, z brakiem miejsca na górze dla wszystkich postanowiliśmy ruszyć na Świdowiec. Niestety po raz kolejny czekał nas przejazd przez niekończące się Łopuchowo. Krótka przerwa na miejscowym bazarze na uzupełnienie spożywczych zapasów, spotkanie z Denisem, odnalezienie tamtejszego przewodnika-goprowca i ruszyliśmy w góry. Od tego dnia po pokonaniu kilkuset metrów różnicy wysokości przez kilka dni obcowaliśmy z niespotykanymi wcześniej widokami, zapierającymi dech o każdej porze dnia. Zdobyliśmy pierwszy „tysiącsześćsetnik”. Jura, nasz przewodnik po ostatnim stosunkowo stromym podjeździe stwierdził, że jeszcze nigdy na ten szczyt tak szybko nie wjechał. Trzeba było go stąd odwieźć do domu. Jestem przekonany, że jeszcze nigdy tak szybko jak tego dnia z Kesalem z tego miejsca nie dotarł do domu!!! Czas oczekiwania na „dyskotekę” przeznaczyliśmy na „pasienie” i „drobne naprawy sprzętu”. Po powrocie naszej „błyskawicy” zaczęliśmy jazdę w kierunku jeziorka, które miało być dla naszej grupy miejscem noclegu, po drodze kilka razy przekraczając wysokość 1700 m.n.p. Po kilku godzinach jazdy udało nam się spotkać ludzi!!!!!!!!! Ojciec z synem, Ukraińcy, czekali z aparatami gotowymi do strzału (nie mylić z „automatami”) na zbliżający się zachód słońca. Chwilka rozmowy i ruszyliśmy jeszcze wyżej: blisko 1780 metrów – to najlepszy wynik tego dnia! Dotarliśmy na skarpę, której kilkusetmetrowy cień przysłaniał „świdowieckie Morskie Oko”. Skręciliśmy jednak na południowy zachód i po kolejnej godzinie w zapadających ciemnością postanowiliśmy wprosić się do opuszczonego szałasu pasterskiego. Na wypłukanej przez wodę lejkowatej drodze jadącemu na końcu Jurkowi G. (w odróżnieniu od K.) udało się położyć auto na stronę kierowcy, w tym szczególnym przypadku na prawą, gdyż Jurek ma kierownicę z naszego punktu widzenia po niewłaściwej stronie, ale jakoś sobie radzi, pewnie dlatego, że większość życia spędził w Wielkiej Brytanii!!! Ekipa ratunkowa udała się pieszo pomóc w postawieniu auta na koła i bezpiecznym sprowadzeniu do szałasu. Auta i namioty na noc zostały zamknięte w typowym corallu dla owiec, koni czy krów, sam nie wiem; wszystkie te gatunki spotykaliśmy w ciągu całego dnia na połoninach... Z Siarą zajęliśmy dwuosobowy apartament w szałasie, reszta spędziła noc tradycyjnie.... Szałas położony był stosunkowo nisko, na skraju lini lasu, wiec opał do codziennego ogniska nie stanowił żadnego problemu.
Rano kolejnego dnia Jurek G. potwierdził swoje obawy dokonując inspekcji przedniego mostu: ukręcony przegub, na szczęście przy samym zabieraku, więc bez czasochłonnego demontażu z napędem na dwa, czasami na trzy koła rozpoczęliśmy wędrówkę. Ruszyliśmy z zamiarem dotarcia do jeziorka. Początkowo jechaliśmy w dość mocno rozrzedzonych chmurach, jednak coraz mocniej świecące słońce i silny wiatr odsłoniły znane nam z wczorajszego dnia widoki. Bez trudu tym razem odnaleźliśmy właściwą drogę i po dwóch godzinach byliśmy nad taflą zielonej wody. Wojtek postanowił zażyć kąpieli nie zważając na muliste dno i „stada” kijanek. Po krótkim postoju ruszyliśmy dalej, spotykając grupę Kosiaka. Chwilkę pogadaliśmy, bo żywego człowieka w tych górach ciężko spotkać, i ruszyliśmy na najbliższy szczyt: chcieliśmy objechać wschodnią grań doliny. Po drodze rodziła się koncepcja pozostania w górach jeszcze jeden dzień kosztem wizyty we Lwowie. Jedynie załoga Lightweight’a postanowiła jednak skorzystać z okazji poznania tego miasta, więc nawiązaliśmy radiowy kontakt ze spotkaną przed chwilą grupą, do której mieli dołączyć Jurek z Robertem. Niestety w czasie nawracania w mało przyjaznym miejscu padł drugi przegub w przedniej osi...tym razem wymagał chirurgicznego usunięcia z mostu. Naprawa trwała dłuższy czas, grupa turystyczna pojechała dalej, więc jednogłośnie „Extremole” postanowiły poczekać na zakończenie operacji i wspólne odeskortowanie Lightweight’a do asfaltu. Zjazd był na tyle długi, że nikomu nie chciało się w górę wracać tą samą drogą. Poszukaliśmy więc innej...nie było to aż takie proste, gdyż zaznaczone na mapie ścieżki okazały się tylko drogami zbudowanymi do wyrębu i kończyły się kilkaset metrów od asfaltu. I jak zwykle najlepszą metoda okazało się „złapanie języka”. Rozpoczęliśmy długą wspinaczkę na połoniny Świdowca. Jadący na przedzie Kesal w pierwszej osadzie pasterskiej chcąc upewnić się od mieszkańców, że jedziemy właściwa drogą z niewiadomych przyczyn „zaparkował na poboczu”.... Powrót „dyskoteki” na drogę dał pozostałym uczestnikom mnóstwo widowiskowych akrobacji, ale zakończył się szczęśliwie. Nauczeni doświadczeniem pierwszego dnia pobytu na Świdowcu, szybkością zapadającego zmierzchu, zaraz po wjechaniu na grań zaczęliśmy się rozglądać za miejscem na biwak. No cóż...nie było to najbardziej równe miejsce z dotychczasowych ale na nic lepszego za bardzo nie mogliśmy liczyć. Tradycyjnie przy granicy lasu nie mieliśmy kłopotu z opałem na nasze ostatnie wspólne „extramolowe” ognisko. W nocy zaczęło padać, gdzieniegdzie pojawiły się błyskawice....
I padało całą noc. Rano, choć obozowisko rozbiliśmy naprawdę dużo poniżej grani, okazało się, że stoimy w chmurach, a wieczorny łagodny zjazd jest mokra trawiastą ślizgawką o wcale nie najłagodniejszym nachyleniu. Suzukę, która przecież „jest za ciężka”, jak twierdzi Wojtek, wciągnęliśmy na wyciągarce przez najgorszy fragment i pojechaliśmy zdobywać Bliźnicę: 1870 m.n.p. Większość trasy jechaliśmy na kompletnego „czuja” korzystając z chwilowych przejaśnień, które pozwalały nam z grubsza zorientować się na mapie. W gęstych obłokach pokonaliśmy trawersy i kilka innych ciekawych „dojazdówek”. Koniec końców zdobyliśmy, już tylko z Kesalem, Małą Bliźnicę, szczyt o sto metrów niższy. Próbowaliśmy jeszcze samotnie zaatakować szczyt, ale z uwagi na gęste „tumany” Siara musiał cały czas iść przed autem i gdy nachylenie stoku przestało gwarantować bezpieczny powrót postanowiliśmy wracać. I tak trzeba było zapiąć wszystko co się da by nie salwować się zakopywaniem koła zapasowego w skalny grunt – kotwicy żadnej maści na pokładzie nie było. Powrotna droga do grupy nie była w ogóle widoczna, co słyszeliśmy na radiu z dramatycznych relacji Kesala. Tak jak on w drodze powrotnej korzystaliśmy z funkcji „track back” w GPSie. U podnóża zapadła decyzja opuszczenia gór i kierowania się na asfalt i dalej przez Słowację do Polski.
Po drodze do granicy napotkaliśmy osobliwy punkt: Geograficzne Centrum Europy, czego nie omieszkaliśmy uwiecznić na zdjęciach... Granice w zasadzie przekroczyliśmy bezboleśnie, dwugodzinny postój u Słowaków.. Noc spędziliśmy już w kraju.
Wszystkim uczestnikom swojej grupy serdecznie dziękuję i za niedociągnięcia przepraszam. Myślę, że to co udało nam się zobaczyć i przeżyć razem pozostanie wszystkim w pamięci i sprawi, że będzie nam się chciało kiedyś razem na włóczęgę wyruszyć.
Paweł Moliński „Moli”