Wspomnienia Teresy Łytkowskiej z Estonii

Projekt Eesti widziany przez pryzmat uczestniczącej,
ale nie praktykującej miłośniczki off - roadu*

* K’woli wyjaśnienia. Istnieją (choć to niepojęte) w naturze takie zjawiska (naprawdę rzadko spotykane), jak ci, którzy fascynują się off - roadem, chociaż nigdy nie siedzieli
za kierownicą i nie posiadają własnego pojazdu terenowego. Wydawać się to może niezrozumiałe i nieprawdopodobne, ale – jak twierdzi przysłowie – wyjątek potwierdza regułę. Ja właśnie należę do takich upiornych wyjątków i miałam okazję już kilkakrotnie brać udział w Kozackich Wertepach oraz ostatnio w nowej wyprawie, firmowanej przez Warszawski Wertep Klub, w projekcie Eesti. Kozackie Wertepy to impreza cykliczna i była już wielokrotnie komentowana, ma zatem swoją off - roadową bibliografię. Projekt Eesti został w tym roku zrealizowany po raz pierwszy i ma zdecydowanie inny charakter niż wyprawa na Ukrainę, dlatego chciałam poświęcić mu nieco uwagi.
Z punktu widzenia ,,off - roadowego mutanta” wyglądało to tak:

Dzień O – 28.07.2006r. (piątek)
Jak zwykle – tzw. dzień organizacyjny, czyli czas na dojazd, rozpoznanie uczestników ogólne informacje o trasach i atrakcjach. Jadę z Bacą, prowadzącym wyprawę,
z Warszawy do przejścia w Ogrodnikach. Pogoda standardowa w lipcu 2006r., coś
ala subtropik nieco gryzący się z krajobrazem Warmii i Mazur. Nie jest zbyt tłoczno
na drogach, więc przemieszczamy się w szybkim tempie, ale okazuje się, że jedna załoga już czeka w Ogrodnikach i nieco się niecierpliwi. Nie pozostaje nic innego, jak dodać gazu. Docieramy do motelu przed siódmą i natychmiast neutralizujemy zniecierpliwienie oczekujących złocistym napojem porozumienia. Poślizg czasowy zostaje nam wybaczony.
Doprowadzamy wnętrze samochodu do iluzorycznego porządku i lokujemy się
w klaustrofobicznym pokoju motelowym. W nocy usiłuje nas znaleźć kolejna załoga
i chociaż droga wydaje się prosta, Baca przeprowadza z okna na dachu interesującą rozmowę telefoniczną:
X: Gdzie jest ten motel?
B: Po lewej stronie drogi do przejścia granicznego.
X: Jakiego?
B: Jak to jakiego? W Ogrodnikach.
X: Aha...
B: A gdzie jesteście?
X: Na przejściu granicznym.
B: No...to musicie wrócić i motel będzie...
W tym momencie podjeżdża samochód i Baca drze się do telefonu...no...właśnie tu.
Idziemy spać.

Dzień 1 – 29.07. 2006r. (sobota)
Godzina 6.05 – gwałtowna pobudka, przed motel zajechał autokar wycieczkowy, wysiadło chyba ze 150 osób, bo wrzask niesamowity. Koniec spania. Trzecia załoga także się pojawiła. Jemy śniadanie, pokonując niepokój wywołany wyglądem i konsystencją jajecznicy, którą zamówiliśmy. Szczęśliwcy wybrali pierożki. Motyw jajeczny będzie nam towarzyszył prawie cały dzień, nie dając się zepchnąć w czeluście zapomnienia.
Po krótkim występie Bacy i kilku niezbędnych informacjach oraz sprawdzeniu, czy kasa się zgadza, wyruszamy. Na przejściu granicznym – bez problemów i już jesteśmy
na Litwie, zmierzając do kurortu – Druskieniki, znanego w świecie z wód leczniczych, które ponoć pijali m.in. J. Piłsudski, E. Orzeszkowa, więc my też mamy ochotę spróbować. No i spróbowaliśmy...wody mają na pewno walory lecznicze, bo zapachowe
i smakowe pominę litościwym milczeniem. W miasteczku – senna atmosfera, nie widać rzesz spacerujących kuracjuszy a standard domów wczasowych mocno zróżnicowany,
więc spokojnie można wybrać się tu na wypoczynek.
Ruszamy do niedawno powstałego muzeum komunistycznych pamiątek, zgromadzonych w Gruta. Trudno się zachwycać tymi ,,reliktami przeszłości”, ale ilość zwiedzających potwierdza znaną regułę, ze na wszystkim można zarobić, byle dla każdego znaleźć coś ciekawego, więc poza pomnikami sowieckich bohaterów jest także olbrzymi plac zabaw dla dzieci, mini – zoo z kangurem (!), restauracja. Spacer po Gruto parku urozmaicają wpadające w ucho melodie, ,,zabytki” pozostawię bez komentarza. Po tej skróconej
i lekko komercyjnej lekcji historii wcale nie tak odległej w czasie, jedziemy dalej,
ale ponieważ zwiedzanie parku trwało niepokojąco długo, decydujemy, że zamek
w Trokach obejrzymy w niedzielę rano. Nie jesteśmy zachwyceni miejscem noclegu,
do którego przywiódł nas Baca. Nad rzeką, w pobliżu mostu i szosy, wśród mrówek, komarów, latającego i leżącego paskudztwa usiłujemy rozbić namioty. Śpimy
pod mostem, raczej krócej niż dłużej, bo różne ciekawe odgłosy stawiają nas prawie
na baczność.

Dzień 2 – 30.07 2006r. (niedziela)
Rano, zahaczając o camping, by skorzystać z dobrodziejstw cywilizacji, udajemy się
do zamku w Trokach. Podziwiamy przepiękne położenie warowni. Zwiedzamy mury obronne, komnaty, ekspozycje. Naszą uwagę przykuwa bogata kolekcja fajek, zwłaszcza tych srebrnych, opiumowych, ale można także podziwiać szklane i kryształowe wzornictwo oraz przedmioty codziennego użytku np. szylkretowe wachlarze, sztućce, suknie. Na straganach w przytłaczającej większości tzw. globalna wioska, ale można też znaleźć wyroby z drewna, gliniane dzwonki, wełniane czapeczki. Wracamy
do samochodów wzdłuż ulicy Karaimskiej, gdzie stoją charakterystyczne zabudowania
- domy mieszkalne z trzema (obowiązkowymi) oknami w ścianie szczytowej. W świątyni karaimskiej kończy się nabożeństwo, no tak ...przecież to niedziela. A my ruszamy dalej, ale rezygnujemy z wcześniej wyznaczonej trasy i obieramy kurs na zamki położone wzdłuż rzeki Niemen. Nazwy miejscowości są praktycznie niemożliwe do zapamiętania, jednak z mniejszym lub większym trudem docieramy do wybranych obiektów
w Raudondvaris, Raudone i Pilis. Włazimy na różne wieże, by podziwiać urodę nadniemeńskiego krajobrazu i domyślamy się czasów świetności odwiedzanych zabytków. Dzień powoli mija i czas poszukać miejsca noclegu, chcemy nocować
nad Niemnem, więc jedziemy na tzw. czuja wzdłuż brzegów rzeki. Droga przepiękna,
w dali zachód słońca różowo-wrzosowo-czerwony i dwa lecące łabędzie.
W rzeczywistości widok zapiera dech w piersiach, na zdjęciach pewnie wyjdzie kicz
nie do zniesienia. Chłopaki twierdzą, że to nie żadne łabędzie, tylko samoloty zwiadowcze
i zaraz zjawią się pogranicznicy, by nas stąd przepędzić, ale jesteśmy twardzi i rozbijamy namioty w zakolu Niemna. Przy ognisku bezlitośnie tną komary, nie zważając jednak
na ofiary, siedzimy i gadamy, nasłuchując ewentualnych nieproszonych gości. Odgłosy pobudzają wyobraźnię. Coś wyłazi z rzeki?

Dzień 3 – 31.07.2006r. (poniedziałek)
Wieczorna rosa pięknie się skropliła i wszystko jest praktycznie przemoczone, szkockie
(a może angielskie ?) przysłowie o pogodzie na Litwie się nie sprawdza. Rano nie ma słońca, a wilgotne namioty, śpiwory, ubrania trzeba spakować i ruszyć w drogę.
Tym razem w kierunku Kłajpedy i Mierzei Kurońskiej. Pędzimy wśród łąk ,,szeroko
nad błękitnym Niemnem rozciągnionych” i pól ,,malowanych zbożem rozmaitem”. Podziwiamy krajobraz, bo kurz na szutrach – co zdarza się rzadko – niewielki, usiłujemy rozpoznać gatunki ptaszków i ptaszydeł, wzbijających się gromadami w niebo. Modlę się , by przy tej prędkości żadne zwierzątko nie chciało sobie pospacerować drogą. Dziwią mnie wielkie stada koni, pasących się na łąkach. W Polsce to już chyba zapomniany widok. Przez chwilę obserwujemy – sądząc po ilości dymiących kominów – bardzo przemysłowe miasto o wdzięcznej nazwie Sovetsk, leżące po drugiej stronie Niemna, czyli w Rosji. Moloch nie wzbudza mojego entuzjazmu. Żegnamy widoczki nadniemeńskie i wpadamy na trasę do Kłajpedy (dość rozkopanej, co nas jakoś specjalnie nie dziwi) i promem przeprawiamy się na Mierzeję Kurońską. Tu oczywiście trzeba opłacić wjazd na teren parku narodowego i nie spiesząc się, jechać asfaltówką, mijając miasteczka wypoczynkowe. Zatrzymujemy się w Nidzie, ostatniej na Półwyspie Kurońskim, litewskiej miejscowości, chcąc posmakować przysmaków ,,tubylczej ” kuchni. Wrażenia kulinarne – bardzo zróżnicowane – ani ryby, ani kartacze nie wywołały okrzyków zachwytu, ale głód został zaspokojony. To wystarczy. Wracając, zahaczamy
o bałtycką plażę. Niektórzy domagają się kąpieli w morzu, ale ostatecznie nikt nie znajduje w sobie tyle hartu, by skoczyć w morskie fale. Zdobywamy więc pasmo wydm
(zgodnie z nieźle przygotowaną ścieżką turystyczną) i brnąc przez sypki piasek, walczymy z narastającym wrażeniem pustyni. Na szczęście jest to wrażenie w skali mikro, bowiem z jednej strony lśnią już fale Zatoki Kurońskiej a z drugiej - Bałtyku.
Czarowne miejsce. Trzeba jednak jechać dalej. Opuszczając mierzeję, zastanawiamy się nad widokiem nieco horrorystycznym – po prawej stronie mamy całe połacie kikutów spalonych drzew...i znowu prom. Potem dość długa droga wzdłuż wybrzeża przez Palangę
do Lepaji (Lipawa) – to już Łotwa – gdzie mamy niespodziewany postój ze względu
na awarię jednego z samochodów. Jak zwykle w takich wypadkach odbywają się najpierw burze mózgów, a następnie różnorodne – mniej lub bardziej owocne próby napraw.
Tym razem się udało i możemy spokojnie opuścić dzielnicę miasta, które nie zrobiło
na nas najlepszego wrażenia. Zamierzamy dotrzeć na camping w Ventspils (Windawa),
co oczywiście nam się udaje, ale z drobnymi kłopotami i o dość późnej porze. Część Ventspils na pewno stawiamy na nogi, bo nasz samochód wydaje niekontrolowane,
ale głośne i przykre dla ucha dźwięki, oczywiście wtedy, kiedy najmniej się tego spodziewamy. Na campingu około drugiej w nocy pojawiają się jeszcze trzy auta
i wyprawa jest w komplecie. A o szóstej pobudka!

Dzień 4 – 01.08.2006r. (wtorek)
,,Zapromowaliśmy się ” i część usiłuje odespać zarwaną nockę, płyniemy ponad cztery godziny. Na szczęście niewiele huśta.. Lądujemy na estońskiej wyspie Sarema i od razu robimy objazd. Mam nieodparte wrażenie, że jest tu bardzo skandynawsko, ale może to tylko wrażenie. Pogoda nam dopisuje, jest słonecznie i rześko. Przedzieramy się różnymi drogami i dróżkami do campingu Tehumardi. Zadziwia nas znikoma ilość turystów. Nie ma tłoku. Wiemy już, gdzie nocujemy, więc możemy jeszcze poszaleć(!). Jedziemy wszyscy do zamku biskupiego w Keressaare, gdzie znajduje się także muzeum Saremy,
a potem jest czas tzw. dowolnego użytkowania. Wpraszam się do załogi z Łodzi, bo Baca wraca na camping, a Asia i Maciek mają jeszcze ochotę obejrzeć kawałek wyspy. Obstawiamy leśne drogi, chcąc się dostać na upatrzone miejsce. Niestety nie zawsze jest to proste. Nie udaje się nam pokonać zwalonego drzewa, ale docieramy na drogę wzdłuż kamienistej plaży i oglądamy swoiste ,,budowle” z kamyków. Zaskakują nas domy
i zagrody, raczej dość oddalone od siebie, w których zaczyna być wyraźnie widoczny duch agroturystyki i wszyscy mamy ochotę spędzić w jednym z takich miejsc część kolejnych wakacji, niestety dopiero za rok (tak sobie marząc, planujemy głośno).
Na drodze do słonego jeziora tracimy pewność, bo nie wygląda ona na uczęszczaną.
No chyba, że bardzo, bardzo dawno. Na szczęście już po chwili trafimy na zagrodę (czuć wędzone!). Widać jakieś samochody terenowe i wyraźne zdziwienie wszystkich obecnych. Dziwnym trafem rozmawiamy z prezesem klubu samochodów terenowych
na Saremie. Twierdzi, że można jeździć wszędzie tam, gdzie widać jakieś ślady pojazdów i nikt nie ma o to pretensji. Wracamy więc na camping skrótami, dopóki na drodze
w pobliżu jakiegoś gospodarstwa nie wyrastają nowe, wbite w ziemię paliki. Zawracamy. Gospodarz miał widocznie dosyć zwiedzających. Na camping docieramy w środku bardzo już zintegrowanej imprezy. Wszyscy zapewniają, że troszkę się o nas martwili i dlatego zażyli środki pocieszające. Ognisko płonie w trójnogu, świecą gwiazdy, gadamy (prym wiodą opowieści z Kozackich Wertepów), gadamy, gadamy...

Dzień 5 – 02.08.2006r. (środa)
Spokojnie jemy śniadanie, gdy nagle - bez uprzedzenia – rozlegają się potworne dźwięki bębnów, trąbek i...pianie koguta, potem jeszcze głośniejsza skoczna muzyczka
i...wezwanie do wspólnej gimnastyki. Patrzymy na siebie z niedowierzaniem. Natychmiast pada pytanie: czy nasze dzieci tam są? Śmiech. dzieciaki biegają przy samochodach, ale szybko dopasowują się do sytuacji i wykonują część ćwiczeń. Mamy regularny obóz pionierski. Ruszamy w dalszy objazd. Dzisiaj trochę krajobrazu Saremy
i wysepka Muhu, na którą dojeżdża się szosą położoną na grobli. Wstępujemy do jednego z najstarszych kościółków na wyspie (XIII w.). Dojeżdżamy do miejscowości Kaali,
w jej pobliżu znajduje się niewielkie jeziorko na dnie osobliwej niecki – krateru powstałego po uderzeniu meteorytu. Podziwiamy wiatraki, stare i nowe, regionalne muzea, skanseny, jak ten w Koguvie, gdzie wszystko jest ,,z m(u)chu i paproci”. Obok zagród muzealnych stoją zwyczajne gospodarstwa. Tuż przy studni z żurawiem parkuje opel astra, co wygląda nieco groteskowo. Powolutku przedzieramy się przez mniej lub bardziej przyjazne drogi. Adrenalina wzrasta, gdy trzeba pokonać nadwątlony zębem czasu mostek. Udaje się wszystkim kierowcom. Oto i odrobina off – roadu. Jeszcze wybrzeże klifowe i kto chce wraca na camping, a kto uparty, jedzie dalej wzdłuż linii
brzegowej, by w pewnym momencie zobaczyć coś, w co trudno uwierzyć. W środku morza stoi (jeździ ) sobie traktor. Eee, niemożliwe...to jakiś wrak? – pytamy przez radio.
Zjeżdżamy z drogi i dostrzegamy też łódkę. Traktorzysta tłumaczy, że aby wypłynąć
w morze, musi pokonać prawie dwa kilometry płycizny, więc korzysta z traktora. Chłopaki dostają pozwolenie na szaleństwo w tym terenie (akwenie), co skwapliwie wykorzystują. Jeszcze tylko kawa w obliczu nadciągającej burzy, błyskawic, grzmotów,
w pobliżu latarni morskiej i możemy ,,spokojnie” wracać na camping, by podzielić się wrażeniami.

Dzień 6 – 03.08.2006r. (czwartek)
Znowu prom. Musimy dostać się na wyspę Hiuma. Od rana leje i wieje. W takich okolicznościach usiłowaliśmy obejrzeć wiatraki w Angli. Pogoda trochę nas zniechęciła.
Na promie jednak odrobinę buja, fala daje się we znaki, na szczęście płyniemy tylko około półtorej godziny. Z portu Soru ruszamy w kolejny objazd, zaczynając
od miasteczka Kassari i zmierzając na camping o nazwie niemożliwej do zapamiętania.
Zdobywany – na własnych nogach - wysunięte w morze przyczółki i cyple, by z minami zwycięzców obwieszczać nieomal całemu światu ,,Tu byliśmy”. Pogoda mocno kaprysi. Dzieciaki wyśpiewują na deszcz za ciocią Magdą : ,, Sierżant Garsija, od Zorra dostał w...pyszczek”, dziwiąc się, że to wcale się nie rymuje. Niełatwo je wyprowadzić w pole.
Zjeżdżamy na camping i tu rodzi się pomysł, by jednak jeszcze coś zobaczyć. Pod wodzą Bacy rusza damska ekspedycja na plażę o zachodzie słońca, by podziwiać...jakieś wojskowe umocnienia (co za romantyzm!) i pokonywać górki, doliny, koleiny. Szybko jednak wracamy, o wiele za szybko – informuje nas o tym męska część wyprawy pozostała na campingu i prosi usilnie Bacę, żeby gdzieś jeszcze pojechał, zabierając
ze sobą kobiety, oczywiście. Nic z tego. Zbyt kusi perspektywa sauny i miłego towarzystwa. Ten epizod projektu pominę jednak dyskretnym milczeniem.

Dzień 7 – 04.08.2006r. (piątek)
Nic nowego – prom przewozi nas na stały ląd. Mamy przed sobą długą drogę do Rygi.
Dla urozmaicenia jedziemy różnymi ścieżkami, które okazują się bardzo, albo jeszcze bardziej zarośnięte i gąszczaste, a czasem nawet niespodziewanie zapadnięte, co umila podróż znudzonym kierowcom. Zatrzymujemy się na chwilę w Parnau, typowym miasteczku nadmorskim, by dotrzeć do Rygi remontowaną Via Baltica. Tym razem camping przy skrzyżowaniu ulic zapowiada powrót do pełnej cywilizacji, większość czuje się nieomal jak w domu (chodzi o wielkomiejski hałas).Żegnamy jedną załogę,
która wczesnym rankiem wraca do Polski.
Dzień 8 – 05.08.2006r. (sobota)
Ranek bardzo przyjemny, za wycieraczkami aut pożegnalne liściki od wyjeżdżających, miły gest. Dziś możemy się poczuć, jak rasowi turyści. Zwiedzamy Rygę w towarzystwie Reni, mieszkającej w tym mieście i mówiącej nieźle po polsku.
Chodzimy po Starym Mieście, oglądamy zabytki, kościoły, pomniki, smakujemy klimat
i jedzonko, popatrujemy na ludzi, zwłaszcza na wszechobecne, jak się wydaje w tym dniu, pary nowożeńców i gości. Jest ciepło i słonecznie, czujemy coraz większe zmęczenie.
Wizyta w rodzinnym parku rozrywki to prawdziwy raj dla dzieciaków. Taki kombinat
z torem samochodzików, placem dla rolkowców, dmuchanym zamkiem i innymi atrakcjami. Trzeba mocno trzymać się za portfel, bo najmłodsi chcą wszystkiego spróbować, można stracić fortunę. Intratny biznes. Potem jedziemy do Jurmaly, nadmorskiego kurortu, gdzie witają nas tłumy spacerowiczów i chętnych, przybyłych
na koncert. Trudno zaparkować samochody. Promenadą i uliczkami miasteczka drepczemy nad morze. Plaża piaszczysta i dosyć ludna, mimo zachodzącego już słońca. Wędrujemy brzegiem, powolutku, nie spiesząc się, niektórzy próbują lokalnego piwka. Dzieciaki nikną raz w piachu, raz w morzu, szaleją. Wracamy na camping i nie mamy już sił, by wyruszyć na zwiedzanie Rygi nocą, chociaż takie były plany. No cóż, może następnym razem...

Dzień 9 – 06.08.2006r. (niedziela)
Dziś wracamy do Polski, oficjalne pożegnanie i przemowy odbywają się na campingu. Załoga z Łodzi postanawia jeszcze po drodze do domu coś zobaczyć, reszta wraca
w komplecie. Droga, którą wybraliśmy jest oczywiście remontowana, więc zaliczamy objazd i ku naszemu zdziwieniu spotykamy się z Asią i Maćkiem na skrzyżowaniu
w okolicach Siauliai. Okazuje się, iż mieli trochę kłopotów z przekraczaniem granicy,
ale wszystko skończyło się dobrze. Żartujemy, że spotkała ich kara za odłączenie się
od grypy, więc dalej nie ryzykują i na Górę Krzyży jedziemy już razem. Oglądając tysiące krzyży, mamy mieszane uczucia i nie możemy sprecyzować, co naprawdę czujemy. Staramy się to przedyskutować, bez jednoznacznych wniosków. Trochę nas ten widok przytłoczył, w dodatku zmieniła się także pogoda. Do Polski wracamy w deszczu.
Jemy jeszcze wspólny obiad i jest to ostateczne zakończenie wyprawy. Teraz już każdy podąża w swoją stronę...
Zamknięcie – jaka to była wyprawa? Dla mnie nowa, ale – przypominam – jestem ,,mutantem” off – roadowym i poza dużą dozą sympatii dla tego rodzaju możliwości spędzania wolnego czasu niewiele mogę powiedzieć. Warto więc zapytać ,,weteranów”, na pewno opowiedzą więcej, mądrzej, precyzyjniej. Ja tylko (aż!) byłam, widziałam, opisałam (nie wszystko, oj, nie wszystko)...skargi i zażalenia w sprawie zapisków proszę kierować do....autorki tekstu; w sprawie wyprawy do organizatora ewentualnie prowadzącego.

Teresa Łytkowska